Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 29 czerwca 2012

496. Czwartek


Poranek. Dzwoni budzik ustawiony w Męża komórce. Wstajemy bladym świtem. Zaspana idę do łazienki, gdzie dosłownie wszystko leci mi z rąk - kubek do zębów, pasta, płyn micelarny, krem. Myję się, ubieram i wychodzimy.

Na dworze pada deszcz. Założyłam co było pod ręką. Idziemy przecież tylko na przystanek autobusowy. Po drodze kilkanaście razy zatrzymuję się, bo stopki usuwają mi się z pięt. W końcu, zniecierpliwiona, zdejmuję je i chowam do torebki.

Gabinet, pobranie krwi - tu idzie sprawnie. Siadam na chwilę, przyklejam plaster w miejsce wkłucia. Piję leki, potem w ruch idą inhalatory. Możemy wracać. Jeszcze tylko pieczywo i ten pyszny chleb żytni posypany białą mąką. Czekamy, bo pani z piekarni gdzieś wyszła.

Autobusem podjeżdżamy kilka przystanków. Kolejny sklep, gdzie kupujemy krokiety z pieczarkami i kapustą oraz surówkę na obiad. W domu wreszcie mogę coś zjeść. Decyduję się na kawę z mlekiem i świeżutki chleb z masłem. Żołądek, przyzwyczajony do codziennego musli, buntuje się przeciwko niespodziewanym gościom.

Wpadam na pomysł przesadzenia kwiatków na parapecie. Lubię geranium. Stoi sobie w trzech doniczkach. Z zawartością każdej z nich związane jest inne wspomnienie. Każda zaszczepka pochodzi od różnych osób. Jedna kupiona na bazarze od starszej pani, która dorabiała chyba w ten sposób do niewielkiej emerytury. Druga od sąsiada z bloku naprzeciwko - wypatrzona przeze mnie przez okno. Trzecia od naszej Sąsiadki. Ziemia wysypuje się na wykładzinę leżącą na podłodze pomimo rozłożonych na niej gazet. Nic to - Mąż potem odkurzy.

Jemy obiad i wychodzimy razem. Dyrektor Wykonawczy zwraca mi uwagę na dziurę w podeszwie lewego buta. Nie mam czasu, żeby szukać teraz nowej pary w szafie. Idę, mając nadzieję, że moja stopa pozostanie bez uszczerbku po powrocie.

Jadę na drugi koniec miasta po wyniki porannych badań. Na próżno. Okazuje się, że jestem półtorej godziny za wcześnie. Wsiadam w kolejny autobus na przystanku, który - w wyniku remontu - został przeniesiony gdzie indziej.

Jest mi gorąco, chce mi się pić. Śpię z otwartymi oczami. Marzę o drugiej kawie. Wysiadam, ale widzę nadjeżdżający inny numer, który dowiezie mnie do jednej z kosmetycznych sieciówek. Chcę tam kupić sobie tusz do rzęs w promocji. Już go nie ma. Tym razem przyjechałam za późno.

Idę do pobliskiego sklepu po sok z czerwonych grejpfrutów. Odkręcam zakrętkę i czytam napis "radość jest wszędzie". Uśmiecham się do siebie i idę na górę do przychodni. Przeciskam się między czekającymi na korytarzu ludźmi. W rejestracji dziki tłum. Wychodzę, mówiąc wcześniej "dzień dobry".

Na ulicy spotykam swojego endokrynologa, którego odwiedzę w najbliższy poniedziałek. Wciąż nie znam wyników badań. Jestem na drugim końcu miasta i nie wrócę już po nie o piętnastej. Nie mam siły. Dzwonię do Męża.

Przyjeżdżam do domu. Robię sobie kawę, wodę z sokiem i zieloną herbatę. Czytam, piszę, przeglądam wiadomości. Dzwonię do przychodni. Wdaję się w pogawędkę z moją ulubioną rejestratorką. Przez telefon podaje mi wyniki TSH i anty-TPO. Są dobre, bardzo dobre.

Wieczorem oglądam mecz. Strona internetowa z transmisją zacina się co trochę. Mam "w zapasie" drugą. Przełączam się więc na nią. I tak w kółko. Dopóki nie wróci Mąż. Ostatni gwizdek sędziego oglądamy już razem. Potem jeszcze tylko sen.