W pobliżu przychodni, do której chodzę do doktora Tomasza, jest piekarnia, a tam pyszny chleb żytni posypany mąką, o którym już kiedyś pisałam. Dzisiaj, oprócz pani sprzedawczyni i kolejki, zobaczyłam jeszcze pana z łapką na owady. Stał i zabijał osy. Szło mu genialnie, bo trup ścielił się gęsto, zapełniając podłogę i parapety. Ciekawe czy kiler jest zatrudniony na umowę o dzieło, czy może to wolontariusz?
Pan doktor naopowiadał mi znowu jakichś historii co, na co, po co i dlaczego mam zażywać; odpowiedział na kilka moich pytań, a na koniec doradził kupno landrynek i ich "ciumkanie" (jak to określił) po posiłkach. Było coś o insulinie, trzustce i poziomie cukru, ale za dużo tych informacji na moją blondyniastą głowę, więc niewiele zapamiętałam.
Potem Mąż mnie przepytywał jak było, a ja mu zaserwowałam, że musimy kupić landrynki. No i zgłupiał biedak po tym, co usłyszał. Pewnie pomyślał, że żonie rozum odjęło.