Gdybym miała taki jeden przełącznik, byłoby mi lżej, ale że go nie mam, to sobie muszę (i nawet chcę) radzić sama. Raz się uda, a raz nie. Przynajmniej nie przerzucam na nikogo odpowiedzialności. Co najwyżej potruję innym. Jak wczoraj. Parze mieszanej, która mimo iż się wcale nie zna, doszła do tych samych wniosków. Przynajmniej w pierwszym przypadku.
Martwienie się na zapas - oto, co mi dolega. Żebym ja tego wcześniej nie widziała u siebie, ale przecież od dawna mam świadomość problemu. Czasem jestem na siebie zła, że nie daję rady. Czasem bardzo siebie nie lubię, że wciąż nie potrafię mieć własnych myśli i odczuć pod kontrolą.
No właśnie - i tu i pojawia się problem numer dwa, czyli poczucie, że są kwestie, których nigdy nie będę w stanie skontrolować. Skoro ze sobą idzie mi nieraz jak po grudzie, a co dopiero mówić na przykład o takim rozkładzie jazdy PKP, który znowu uległ zmianie i po raz kolejny skończyło się na sprawdzaniu pociągów z Gdańska do Malborka i Pruszcza. A przecież wszystko ładnie miałam zapisane w notesie. Trzeba było pokreślić i jest brzydko, czyli nie tak, jakbym chciała. Miałam na to wpływ? Nie. Moja to wina? Nie. A kto się martwi? Ja. Po co? Nie wiem.
A na deser - "certolenie się z ludźmi". I zbytnie przejmowanie się problemami tych ze świata wirtualnego, a przecież "nie warto". Bo czasem powinnam huknąć z grubej rury i posłać kogoś na drzewo prostować banany albo zarzucić innym, jeszcze mniej cenzuralnym tekstem, żeby ten, czy ów się ode mnie odstosunkował. Ale jestem za miękka, więc inną część ciała powinnam mieć twardą. Uczę się jednak od mistrza, więc jest szansa, że to się zmieni. Nie zdziwcie się zatem pewnego dnia. To nie groźba, to obietnica.