Gorączka przedwyjazdowa wybuchła ze zdwojoną siłą wczoraj rano - głównie na wieść, że Mąż zaopatrzył się na drogę w pączka z jagodami. Są bowiem takie produkty, które nie są zbyt bezpieczne do spożywania w miejscach publicznych. Jak choćby właśnie jagody. Ale cóż - Dyrektor Wykonawczy wybrał, więc jego sprawa. Ja bym nie zaryzykowała, ale wiadomo - on to nie ja. Na całe szczęście.
Na dworzec dotarliśmy jak zwykle dużo za wcześnie, więc z nudów przypatrywaliśmy się innym ludziom w poczekalni. Liczyliśmy ile mają bagażu. Niektórzy mieli trzy razy więcej od nas, więc się pocieszaliśmy, że nie tylko my podróżujemy z tyloma tobołami.
Do pociągu biegliśmy po peronie, bo nikt nie raczył zapowiedzieć, że nasz skład nadjeżdża, a że nasz wagon był pierwszy za lokomotywą, musieliśmy nieźle zasuwać z walizkami, torbami i siatką z prowiantem na drogę. Najpierw nerwy, a w przedziale się z siebie śmialiśmy.
Jeszcze nigdy w życiu nie jechaliśmy z Mężem sami w całym wagonie aż do stolicy. Bardzo dziwne uczucie. Nastrajaliśmy się kolorystycznie do widoku morza, bo zasłonki oraz obicia foteli były szmaragdowe. Nasza zielona siatka jedzeniowa z żabką wpasowała się wręcz idealnie. Szukaliśmy pluskiew - na próżno. Chyba było za czysto jak na ich upodobania.
W samym Piasecznie mieliśmy już prawie pół godziny opóźnienia. Jego powodem był człowiek, który leżał na torach. Nie żył. Wokoło stały tłumy gapiów i karetki pogotowia. Widok makabryczny. Mąż długo nie mógł dojść do siebie.
W Warszawie dosiadła się do nas jedna pani oraz małżeństwo polsko-islandzkie. Dyrektor Wykonawczy nie mógł wytrzymać z ciekawości, a że nijak nie daliśmy rady rozpoznać języka, w jakim się porozumiewała tamta para, Głos Rozsądku spytał wprost miłego pana, a ten wszystko mu opowiedział. Nigdy nie wiadomo kogo można spotkać w pociągu.
Najpierw czytałam Mężowi na głos rozdziały z książki o niepłodności, potem o nich rozmawialiśmy, ale także podziwialiśmy piękną polską przyrodę za oknem. Naliczyłam dwanaście sarenek i jednego lisa. Pogoda była świetna - ciepło, ale nie gorąco - wprost wymarzona na podróż. W konkursie na najładniejszy dworzec bezapelacyjnie wygrał Tczew, a zaraz za nim uplasowała się Iława Główna. Były też moje ukochane Pszczółki. Nie wiem czemu, ale mam straszny sentyment do tej miejscowości, choć nigdy tam nie byłam. Sama nazwa jest tak słodka jak miód.
Peron na dworcu w Gdańsku Głównym powitałam radosnym okrzykiem. Pożegnaliśmy się z konduktorem oraz miłym panem z Warsu, życząc im spokojnej podróży do Kołobrzegu, a sami poszliśmy na przystanek autobusowy. Tam sobie przycupnęliśmy i obserwowaliśmy ludzi. Ruch jak na dworcu.
Wtaszczyliśmy nasze bagaże do pojazdu (a tak przy okazji to chwała miastu, że mogą one podróżować w gratisie). Żeby nam nie było mało jazdy, podróż do Sobieszewa trwała prawie 40 minut. Kierowca nie dość, że miał ciężką nogę, to jeszcze przeklinał jak szewc z drugim kolegą, który jechał prawie do końca trasy. W autobusie kolejni dziwni ludzie - miejscowe lumpy, ale kulturalni - nawet "dzień dobry" powiedzieli wchodząc do środka, chociaż było tuż przed 22 oraz jakieś pijane i przeklinające dziewczyny plus student ornitolog, któremu nawet pokazaliśmy drogę do pobliskiej stacji.
Właścicielka pokoi już na nas czekała. Dała nam klucz i zaprowadziła na górę. Już po ciemku wszystko mi się bardzo podobało - drewniane schody, duży taras, całe wyposażenie. No i bezprzewodowy Internet, dzięki któremu mogę pisać posty na blogu.
Przy rozpakowywaniu rzeczy zdążyłam pokłócić się z Mężem. Głowa bolała mnie tak bardzo, że marzyłam jedynie o tym, by się położyć spać, ale najpierw wypadałoby się umyć, a wszystkie potrzebne rzeczy były w walizkach. Na szczęście usnęliśmy już pogodzeni.
Żabka pełna jedzenia i picia |
Nasz pociąg na dworcu w Gdańsku Głównym |
Nareszcie dojechaliśmy |