Przywieźliśmy znad morza całą walizkę brudnych ciuchów, bo na pranie tam szkoda było nam czasu, a że Karioka przewidująca, więc zabraliśmy ze sobą tyle bielizny, ile nam było potrzeba na każdy dzień.
W poniedziałek, korzystając z ostatniego dnia urlopu Męża i najniższych cen w niektórych lumpeksach, poszliśmy poszukać kurtki jesiennej dla Dyrektora Wykonawczego oraz płaszcza na zimę dla mnie. Głos Rozsądku już w pierwszym sklepie znalazł odzienie dla siebie, a ja wyszłam ze swoim nabytkiem z drugiego.
Wróciliśmy do domu z dwoma rzeczami do prania. Tam oczywiście czekały na nas posegregowane i brudne ciuchy, a tu dwa nowe wsady. Począwszy od soboty, codziennie pralka ma zajęcie.
Doszłam do wniosku, że mamy stanowczo zbyt dużo ubrań i czas zrobić przegląd szaf i pawlaczy, który przypadnie na weekend. W związku z powyższym, oznajmiłam dziś Mężowi, że nie kupujemy absolutnie ŻADNYCH ubrań, bo wszystko, co nam potrzebne, mamy. No i ukręciłam bicz na siebie. Dyrektor Wykonawczy sporządził zobowiązanie, pod którym złożyłam autograf:
"Ja niżej podpisana nie będę kupować żadnych rzeczy (to jest ubrań, poza bielizną i czapką czerwoną) przez okres trzech miesięcy i jedenastu dni od 20.09.2012 roku".
Gwoli wyjaśnienia - wspomnianą czapkę wynegocjowałam już w poniedziałek, gdyż od zawsze była ona marzeniem, którego nie mogłam zrealizować ponieważ wszystkie dotychczasowe moje płaszcze zimowe były czerwono-wiśniowe, więc nakrycie głowy w strażackim kolorze bardzo by się z nimi gryzło.