Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 23 października 2012

701. Sauna


Pierwsze, co uderzyło mnie po przekroczeniu progu szumnie nazywanego, a mieszczącego się na poddaszu "studia tańca", składającego się z kontuaru recepcji, dwóch kanap, toalety i szatni (wspólnej dla kobiet i mężczyzn) oraz sali do ćwiczeń, był bijący w nozdrza zaduch niewietrzonych pomieszczeń oraz smród spoconych ciał.

Usiadłam, poczekałam. Tańczyła jakaś grupa młodych ludzi. Popatrzyłam sobie na nich. W międzyczasie zaczęły pojawiać się uczestniczki kursu salsy solo. Temperatura rosła - wiadomo, że każdy człowiek wydziela ciepło. Myślałam, że pomiędzy zajęciami będzie jakaś przerwa na wietrzenie i rozpylenie pochłaniacza zapachu (odoru - nazwijmy rzecz po imieniu). Zamiast tego miałyśmy się przebrać w "szatni". Pomieszczenie wielkości pokoju, w jakim mieszkamy z Mężem. Ławki do siedzenia plus wieszaczki na ubrania wbite w ścianę, a na niej ogromny piec gazowy, który co wydzielał? Dodatkowe pokłady energii cieplnej. Sauna, nie szatnia. Nie pierwsza, jak się miało okazać za chwilę.

Instruktorki, z którą rozmawiałam tydzień temu przez telefon nie było, więc w zastępstwie zajęcia prowadziła jedna z dziewcząt tańczących w grupie młodzieży. Rozgrzewka, którą wczoraj wrzuciłam na blog, trwała prawie dziesięć minut. W wykonaniu tamtej dziewczyny - minutę. Miałam wrażenie, że wszystko robiła na akord, byle szybciej i na odwal się. Po rozgrzewce tańczymy. Hola, hola...

Nie sądziłam, że nauka czegokolwiek polega na wrzuceniu delikwenta na głęboką wodę. Skoro grupa ma charakter otwarty i jest od podstaw, wypadałoby dostosować poziom do osób najsłabszych. W końcu te zajęcia miały być relaksem, przyjemnością i odpoczynkiem, a nie wyścigiem i maratonem w jednym. Próbowałam, starałam się, ale ani nie widziałam w lustrze prowadzącej, ani siebie. No ale jak można cokolwiek zobaczyć kiedy na tak małej powierzchni znajduje się ponad 20 osób, a lustro jest tylko na wprost?

Dziewczyna nie przejmowała się nikim, poza sobą, wprowadzając coraz to nowe elementy - obrót w prawo, w lewo, jakieś wymachy nogami w jedną i drugą stronę plus praca rąk. Może jestem beztalenciem, może jestem głupią blondynką, ale nie dałam rady. Po pół godzinie walki ze sobą i swoim ciałem, poszłam do szatni. Byłam cała mokra i nie miałam czym oddychać. Dobrze, że wzięłam wodę i inhalator. Przydały się.

Z bezsilności aż się popłakałam, bo tylko ja tak naprawdę wiem, ile kosztowało mnie podjęcie decyzji o rozpoczęciu tamtego kursu. Nie jestem w stanie uczyć się w takich warunkach, w takim miejscu i z takim podejściem prowadzącej, która umiejętności zapewne ma świetne, ale talentu pedagogicznego żadnego.

Poszłam do domu przed końcem zajęć, płacząc po drodze. Nawet podczas rozmowy telefonicznej z Mężem. Nie mogłam się uspokoić. W nocy nie spałam, bo płakałam. Rano tak samo. Teraz już wiecie dlaczego nic nie napisałam ani wczoraj, ani do tej pory.

Zanim zalogowałam się na blogu, wysłałam mail do instruktorki, z którą rozmawiałam tydzień temu. Chcę oddać karnet, który wczoraj kupiłam. I oczekuję zwrotu pieniędzy za zajęcia, których nie wykorzystam. W tamtym studio uczyć się czegokolwiek nie zamierzam.

Nauczyłam się tylko jednego - nigdy, ale to przenigdy nie pójdę na jakiekolwiek zajęcia bez dokładnego obejrzenia sali ćwiczeń, szatni i warunków tam panujących. Zanim (i o ile w ogóle) na cokolwiek się zdecyduję, bo po wczorajszym mam ogromny niesmak. Jestem zniechęcona i rozczarowana. To nie była salsa, lecz sauna.


Uaktualnienie:

Właśnie dostałam mail z odpowiedzią - podziękowaniem za uwagi dotyczące prowadzenia zajęć i przeprosinami za instruktora. Oddadzą mi także pieniądze za karnet.