Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 4 listopada 2012

727. Wnioski

Wszystkich Świętych oraz Dzień Zaduszny upłynęły mi w tym roku pod znakiem radości. Nie smutku, nie żalu, lecz cieszenia się z tego, co jest tu i teraz - że jestem, że żyję, że kocham i że czuję się kochana. Poza tym, w kościele, do którego poszliśmy w czwartek na mszę, było tak piękne kazanie o świętości na co dzień, że trudno byłoby się frasować. Z kolei dzisiaj, prosta i jakże mądra Adoracja Najświętszego Sakramentu oraz wypominki. I śpiew organistki tak przejmujący, że miałam łzy w oczach.

Słoneczne, ciepłe i kolorowe cztery ostatnie dni, odrobinę skropione deszczem czwartkowym i piątkowym. Poza tym fantastyczna pogoda na spacer, wdychanie zapachu jesieni i mokrych liści w parku. Z Mężem za rękę, bez czapki, ale z uśmiechem na ustach.

Pamiętam jak kiedyś Trzecia powiedziała, że ludziom lepiej nie mówić, że jest się szczęśliwym, bo są tak zawistni, że tylko będą czekać na okazję, by znaleźć miejsce, w które spróbują wbić swoją szpilkę zatrutą jadem. I wtedy, i teraz, nie podzielam tamtego poglądu. Bo jeśli moje szczęście kłuje kogoś w oczy, znaczy, że to tamten ktoś ma problem, nie ja. Ryzykuję więc każdego dnia manifestacją swojej radości.

A propos Trzeciej i wczorajszego z nią spotkania... Od słowa do słowa zgadałyśmy się w kwestii zajęć pilates. Poleciła mi jeszcze jakiś inny klub (sama tam chodziła na te same zajęcia), na którego stronę nie trafiłam wcześniej w sieci. Odnalazłam ich dzisiaj i jutro mam zamiar zadzwonić albo nawet wybrać się osobiście na zwiad. Potrzeba ruchu i zadbania o swoją kondycję fizyczną jest jednym z priorytetów.

A teraz patrzę na Męża, siedzącego na sofie, pogrążonego w lekturze, uśmiechającego się pod nosem do kartek książki i wprost wyjść nie mogę z podziwu, że słowo pisane od pewnego czasu pochłania go tak bardzo, że aż niewiarygodne. Szczególnie w kontekście do jego wcześniejszej awersji czytelniczej. Za to ja od wczoraj już wiem, że książki w wersji audio nie są tym, co jestem w stanie znieść. Wolę czytać sama - w swoim tempie, po cichu i bez muzyki kojarzącej mi się nieodmiennie z oczekiwaniem na konsultanta infolinii.