Okres przedświąteczny w pełni. Czyli w domyśle czytaj: "prezenty". Raj dla sklepów i klientów. Te pierwsze prześcigają się, żeby przyciągnąć tych drugich. A gdzie tkwi haczyk? Oczywiście w promocjach.
Sama regularnie sprawdzam gazetki z czterech różnych sieciówek kosmetycznych, porównując ceny. Najpierw na stronach internetowych, a potem biorę do ręki te papierowe, prosto ze sklepu. Jedna galeria handlowa, a w niej wszystkie drogerie, więc chodzenie (a raczej wjeżdżanie schodami ruchomymi) obejmuje tylko różne jej poziomy. Wszystko w zasięgu ręki. Wygodnie i kusząco.
W ostatnią sobotę siadłam spokojnie w kąciku i przeglądałam promocje. W sumie nie zamierzałam nic kupić, ale w ramach samego patrzenia uruchamia się we mnie taki specyficzny mechanizm - pożądliwy wzrok daje sygnał do mózgu, który wzbudza w jego właścicielce potrzebę posiadania konkretnego produktu. Bo tu "gratis", tam opcja "weź dwa, zapłać za jeden", gdzie indziej "zrób zakupy za tyle i tyle, a tę i tę rzecz kupisz za pół ceny".
Znacie te wszystkie chwyty, prawda? I pewnie niejednokrotnie dajecie się na nie nabierać. Nie jestem żadnym wyjątkiem. W weekend stałam się szczęśliwą posiadaczką kilku tuszy do rzęs (mam do nich olbrzymią słabość, przyznaję się) - oczywiście w ramach promocji: "-40 % na wszystkie kosmetyki do makijażu".