Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 29 grudnia 2012

855. Sprawozdanie

Z tego wszystkiego (czytaj: wkurzenia na bałagan w MUP, ZUS oraz NFZ) nie napisałam, że doktor Tomasz przyjął wczoraj i mnie, i Męża. Wystarczyło, że miałam ze sobą druk ZCNA jako potwierdzenie faktu ubezpieczenia. Za tydzień, już po 1. stycznia tak dobrze nie będzie. Jeśli nie będę mieć zielonego światełka, dostanę do wypełnienia oświadczenie o tym, że jestem ubezpieczona - bo przecież tak faktycznie jest. Reszta należy już do NFZ. Albo do komornika, który będzie ze mnie ściągał należności za leczenie - o ile to, co podpiszę, okaże się kłamstwem.

Najgorszym problemem są leki. Wczoraj i tak wszystko, co mi przepisał lekarz, było na 100 % - zarówno dla mnie, jak i dla Dyrektora Wykonawczego. Kończą mi się inhalatory, a tu nie ma przeproś - jako że jestem przewlekle chora na astmę, przysługuje mi "P" na recepcie, a nie dostanę go przez czerwone światełko przy nazwisku. Różnica w cenie jednego leku jest kolosalna - na 100 % kosztuje prawie 200 zł, a na "P" niecałe 20 zł. Dawka starcza na 30 dni. Bez wziewów zacznę się dusić. Te, których używam obecnie, wystarczą jeszcze na mniej niż dwa tygodnie. Coś mi się wydaje, że zaraz po nowym roku, będę bombardować ZUS i NFZ, bo nie mogę zostać bez leków.

Wracając do wczorajszej wizyty... Doktor Tomasz przyjechał z innej przychodni, w której do godziny piętnastej przyjął stu dwudziestu pacjentów. W tej, do której należymy z Mężem, czekało nas mniej, bo "tylko" sześćdziesiąt osób. Dobrze, że pojechaliśmy przed czasem, a i tak uplasowaliśmy się gdzieś w okolicach dwudziestej lokaty. Nigdy w życiu nie widziałam w tym miejscu aż tylu ludzi do jednego lekarza, a leczę się tam od września 2008 roku.

Do gabinetu weszliśmy razem -  każde z nas ze swoim kręgosłupem. Razem, żeby jedno na drugie kablowało, bo oboje jesteśmy anty jeśli chodzi o spotkania z ludźmi w białych fartuchach. Na pierwszy ogień poszłam ja. Stuk, puk, skręt, podnoszenie ręki, nogi i takie tam dziwne ewolucje. Dostałam zastrzyk w cztery litery i receptę na leki do łykania. I zalecenia - żadnych ćwiczeń obciążających stawy. Jedynie takie, które wzmacniają mięśnie. Najlepiej pływanie. Strzał jak kulą w płot, bo do wody za Chiny ludowe nie wejdę.

Potem przyszła kolej Męża. Podobne procedury dotykowe podobne jak u mnie. Przepisane medykamenty oraz skierowanie na cztery zdjęcia RTG. No to sobie kręgosłup Dyrektora Wykonawczego zapozuje w poniedziałek rano. Oboje mamy się stawić w następny piątek - Głos Rozsądku, żeby pokazać "fotki", a ja, żeby stwierdzić, czy potrzebuję jeszcze jedną szprycę w półdupek - jak mi się nie poprawi.

Byłam wczoraj zła jak osa, bo przez bałagan w MUP, ZUS oraz w NFZ straciliśmy prawie cały dzień na bezsensowne rozplątywanie supłów, które zawiązał nie wiadomo kto. Oboje byliśmy zdenerwowani i wyładowywaliśmy się jedno na drugim. Opamiętaliśmy się jednak i wróciliśmy późnym wieczorem od doktora Tomasza, robiąc sobie spacer, którego nie dane nam było odbyć w ciągu dnia.