Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 27 stycznia 2013

925. Kłótnia i foch


Kłótnia i foch. 

Motto przewodnie soboty. Motto przewodnie niedzieli. O jutrze boję się nawet myśleć.

Sobotni poranek. Czynności rutynowe - mycie, śniadanie, wstawienie prania, nakarmienie rybek. Od bzdetów się zaczyna. Na bzdetach się kończy. Pęknięte zimowe buty Męża, na które gwarancja wygasła kilka miesięcy temu. I po ptakach, czyli traktory lądują w śmietniku. Razem z pudełkiem.

Kłótnia i foch.

Wreszcie wychodzimy z domu. Jedziemy z Mężem po łyżwy dla niego. Daleko, na drugi koniec miasta. W ulotce Reala zauważyłam obniżki cen sprzętu zimowego. Dyrektor Wykonawczy mierzy jedyną parę, która mu się podoba. Nie ma na czym usiąść, więc bierze stojące obok sanki. Na posadzce ciężko stanąć, szczególnie jak płozy nie mają ochraniaczy. Mąż bierze leżącą pod sankami tekturę. Łyżwy są idealne. Cena też. Nie ma za to pudełka. Ani torby foliowej. O ochraniaczach już wspominałam.

Kłótnia i foch.

Idziemy do informacji. Pani przez mikrofon wzywa obsługę stoiska sportowego. Przychodzi człowiek. Nie za bardzo rozgarnięty. Na nasze pytania o opakowanie, głupkowato się uśmiecha, mówiąc: "nie ma". Może jakieś zastępcze pudełko tekturowe? Może chociaż worki foliowe? Wzrusza ramionami. Zero chęci pomocy klientom. Mąż się wkurzył, ja też. Zostawił łyżwy na półce i poszedł sobie. Ja za nim.

Kłótnia i foch.

Ciśnienie mi się podniosło, nie tylko to we krwi. Weszłam do toalety. Od razu lepiej. Wychodzę. Dyrektora Wykonawczego ani widu, ani słychu. Wróciłam do Reala pilnować łyżew. To przecież ostatnia para. Dzwonię do Męża. Nie odbiera. Za chwilę oddzwania. Pyta gdzie jestem. Przychodzi do mnie. Krótka narada - co robimy? Decydujemy się wziąć, ale wcześniej otwieramy inne pudełko i bezczelnie wyjmujemy z niego dwie torby foliowe oraz ochraniacze na płozy. W końcu w czymś musimy te nieszczęsne łyżwy nieść. Idziemy do kasy. Płacimy. Wychodzimy ze sklepu.

Wysyłam Męża do Deichmanna, żeby spytał panią sprzedawczynię czy nie ma jakiegoś pustego pudełka po kozakach. Jest, ale za małe. Łyżwy się nie mieszczą. Drugie podejście, tym razem w CCC i hurra - jest opakowanie zastępcze. Po damskich botkach, ale idealnie pasuje na łyżwy. Nareszcie możemy iść dalej. Po drodze szukam sopli do sfotografowania, ale natrafiam tylko na jedne - na przydrożnym drogowskazie. Lepsze to niż nic.

Galeria handlowa. Szukamy zastępczych butów dla Męża. Bezskutecznie. Kupujemy za to normalne ochraniacze na płozy - białe na moje figurówki, czarne na hokejówki Dyrektora Wykonawczego. Jeszcze jakieś drobne zakupy kosmetyczne, gazeta dla matki i wracamy do domu. Szybki obiad. Potem kawa. Głos Rozsądku się grzebie - jak zawsze w takich wypadkach. Mamy już wychodzić.

Kłótnia i foch.

Ledwo co zdążamy na darmowy autobus do kolejnej galerii handlowej. Cel ten sam - buty zimowe. Nie ma żadnych, które by się nadawały, w promocji. Zdążyliśmy już zgłodnieć, więc idziemy na pizzę. Nie pamiętam kiedy ostatnio ją jedliśmy. Pycha! Bierzemy małą - i dobrze, bo była tak ogromna, że i tak nie dałam jej rady. Resztę zjadł Mąż.

Sobotnie zakupy w Biedronce robimy około dziewiętnastej. Chyba jeszcze nigdy o takiej porze nas tam nie było. Dwie siatki niesie Dyrektor Wykonawczy. Ja zajmuję się papierowymi ręcznikami, bo nieporęczne i niewygodne. Wracamy do domu. Kolację już zjedliśmy, więc wystarcza herbata.

Kłótnia i foch.

Idziemy spać. Pogodzeni. W nocy panuje cisza i spokój. Nie na długo - jak się okazuje.

Niedzielne śniadanie. Ustalanie menu obiadowego na kolejny tydzień. Uparta koza i uparta zbaraniała ryba. Mieszanka wybuchowa.

Kłótnia i foch.

Nie ma obiadu, bo nikt się nie kwapi, żeby go przygotować. Robię sobie kanapki. Mąż się nie odzywa. Siedzi obrażony i nabzdyczony w kuchni. Potem przychodzi do pokoju, ale nie chce ze mną rozmawiać. Próbuję kilkakrotnie. Bez skutku. Uparty jak osioł. Albo nawet dwa. Pytam go czy idzie ze mną do kościoła. Wstaje, ubiera się. Wychodzimy. Po drodze mnie przeprasza. Ciekawe na jak długo.

Od czterech godzin jest spokój. Nie ma kłótni.  Nie ma focha. Jutro też jest dzień. Kolejny.