Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 22 marca 2013

1.034. Z pamiętnika młodej mężatki - część II

WSTĘP

Tytuł poprzedniego, jak i obecnego postu jest dość przewrotny i przekorny. "Młoda mężatka" - dobre sobie. Uśmiałam się podobnie jak wtedy, kiedy słyszałam kogoś zwracającego się do mnie "panna młoda". No, ale z drugiej strony komu przyszłoby do głowy użyć sformułowania "panna stara?", bo że "panna" to fakt niezaprzeczalny.

Staż małżeński owszem, cztero i pięcioletni (zależy który ślub bierzemy pod uwagę), więc i tak niewielki. Za to wiek metrykalny mocno zaawansowany i posunięty w czasie. Niektóre moje rówieśnice są już babciami, sporo z nich zdążyło się też rozwieść i wstąpić w nowe związki, a inne świętują rocznicę dwudziestolecia pożycia małżeńskiego.

W części pierwszej było sporo rysu historycznego, który już wcześniej niejednokrotnie przewijał się na blogu, ale jak ktoś trafił tu niedawno i nie przekopał się przez tysiąc postów, ma prawo nie znać faktów. Dlatego je przypomniałam, w skrócie. 

Byłam naprawdę dobra z polskiego i wiem, że każde wypracowanie powinno mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Czasem (jak choćby teraz) rozrasta się ono jednak do kilku, i tak długich, notek. Bo inaczej się nie da, żeby mieć w miarę pełen obraz całokształtu.

Historia każdej pary jest inna, bo inni ludzie ją tworzą, w związku z tym informuję, iż nie posiadam monopolu na rację i moje rady oraz sugestie plus sposoby ich wcielania w życie, zawsze pozostaną sprawdzonymi, ale w moim małżeństwie. W innych mogą nie zadziałać, więc nie gwarantuję efektów i nie ponoszę odpowiedzialności. Reklamacji również nie rozpatruję. Tyle gwoli wyjaśnienia.

Będę tu pisać (jak zawsze zresztą) co myślę i jak wygląda mój punkt widzenia poparty wiedzą teoretyczną, doświadczeniem, mądrością życiową i praktyką. Spróbuję odnieść się do pokutujących stereotypów i mitów, na których oparte są niektóre relacje. Ale w większości napiszę o sobie, o Mężu i o nas.

ROZWINIĘCIE

Dzieciństwo ma ogromny wpływ na dalsze życie - może dodać nam skrzydeł, ale może też je podciąć. Brak miłości, brak akceptacji i niskie poczucie własnej wartości wynosimy najczęściej z domu rodzinnego. Kto nie czuł się kochany, kto nie kocha siebie, nie będzie umiał kochać drugiego człowieka. Do głosu dojdzie poczucie niższości, zazdrość i rywalizacja. Nie tędy droga.


To, co dostajemy w posagu od rodziców, to jedno. To, co możemy z tym zrobić, to drugie. Zmienić podejście do siebie, do życia, do świata oraz innych ludzi możemy tylko my sami. O ile zobaczymy, że mamy jakiś problem i z czymś sobie nie radzimy. Czasem pomoże rozmowa z kimś bliskim, czasem z samym sobą, ale czasem potrzeba pomocy terapeuty, który obiektywnie i bezstronnie spojrzy na nasz problem i pokaże nam coś, czego sami nie dostrzegamy. Potem pozostaje nasza własna praca, w bezpiecznym środowisku, pod fachowym okiem.


Myślę, że prawdziwość powyższego tekstu działa w obie strony. Współmałżonek to ktoś, kogo kocham, ale też ktoś, z kim chcę się przyjaźnić. Ktoś, komu pierwszemu opowiem o radosnych i smutnych wydarzeniach, jakie mnie spotkały. Ktoś, kto wie o mnie wszystko. Ktoś, na kogo zawsze mogę liczyć. Ktoś, z kim mogę i chcę rozmawiać o wszystkim.

Zanim zostaliśmy małżeństwem, zanim doszło do niespodziewanych oświadczyn, wiedzieliśmy o sobie wiele. Z jakich rodzin pochodzimy, co dostaliśmy od rodziców w emocjonalnym posagu, jak wyglądają relacje naszych rodziców i jak funkcjonuje cała rodzina, kto jakie ma role i obowiązki. Na bazie tej wiedzy budowaliśmy nasze oczekiwania względem siebie i tego jak chcemy, by wyglądał nasz związek.

Ludzie są różni. Mają różne charaktery. Wychowali się w różnych środowiskach. Pochodzą z różnych światów. Tłumaczyliśmy je sobie. Wyjaśnialiśmy kto, jak, gdzie, po co, dlaczego, kiedy. Po to, by móc zrozumieć drugą stronę i sposób jej reagowania, odbierania rzeczywistości, poznać mechanizmy działania. Uczyliśmy się trudnej sztuki rozmowy, której w naszych domach rodzinnych nie było.

Prawie roczne mieszkanie razem sprawiło, że przebywaliśmy ze sobą i widzieliśmy się w codziennym życiu, z całą jego prozą i podziałem obowiązków - kto wyrzuca śmieci, kto sprząta, kto gotuje, kto organizuje, kto planuje, jak spędzamy wolny czas, itp., itd. Perfekcjonistka i bałaganiarz. Żeby można było w takiej konfiguracji funkcjonować, potrzeba kompromisu z obu stron.

Po oświadczynach i podjęciu decyzji o ślubie rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Jeszcze więcej, jeszcze dłużej, jeszcze głębiej. Nie o liście gości, nie o oprawie ceremonii - to były tylko krótkie i szybkie ustalenia. Rozmawialiśmy o tym jak będzie wyglądało nasze małżeństwo - co, kto, kiedy, jak i dlaczego.

Odpowiadaliśmy sobie na pytania. Co jest dla nas ważne? Czego nie chcemy powielać i dlaczego? Jak możemy tego uniknąć? Jak zapobiec? Czego oczekujemy od drugiej osoby, od siebie i od małżeństwa? Dlaczego sakrament w kościele? Jaki mamy stosunek do pieniędzy? Kto jest księgowym w związku? Czy chcemy mieć dzieci? Jaki jest nasz plan wychowawczy jeśli się pojawią? A co w przypadku, gdy ich nie będzie? Jakie mamy marzenia? Jakie są nasze potrzeby? Jak chcemy je zaspokajać?

Takich pytań było mnóstwo. Szczerze i otwarcie komunikowaliśmy się ze sobą. Kiedy się nie zgadzaliśmy, szukaliśmy kompromisu, dążyliśmy do niego. Staraliśmy się nie stawiać sprawy na ostrzu noża. Ustępowaliśmy jedno drugiemu w wielu kwestiach. Dla dobra związku, ale nie rezygnując z siebie. Ćwiczyliśmy asertywność. Stawialiśmy granice.

Kiedy wreszcie przyjęłam oświadczyny jeszcze nie Męża i zgodziłam się zostać jego żoną, nigdy, przenigdy nie miałam wątpliwości. Nie przeszła mi przez głowę żadna myśl w stylu, że jak mi nie wyjdzie, zawsze mogę się rozwieść. Gdyby coś takiego kiedykolwiek się pojawiło, nie ślubowałabym Dyrektorowi Wykonawczemu, bo uznałabym swoje zachowanie za asekuracyjne pozostawienie sobie otwartej furtki.

Ślub (a nawet dwa) zawarliśmy z miłości, nie z powodu ciąży, czy dziecka, które już się pojawiło na świecie. Nie dla rodziny. Nie dla pieniędzy i majątku jednej ze stron, czy innych korzyści finansowych. Nie dlatego, że chcieliśmy uciec ze swoich domów rodzinnych. 

Tak naprawdę bez ślubu byłoby nam łatwiej funkcjonować w społeczeństwie, które nieraz patrzyło i patrzy przez pryzmat dzielącej nas różnicy wieku, czy wzrostu. Wybraliśmy jednak trudniejszą drogę, bo nie lubimy chodzić na łatwiznę. Świadomie. Jako dojrzali emocjonalnie ludzie. Ograniczenia tkwią bowiem tylko i wyłącznie w głowach. Nie w naszych.

Nie miałam i nadal nie mam pewności co do tego, że Głos Rozsądku mnie nie zostawi, albo że ja nie odejdę od niego. Bo nie o nią tu chodzi, lecz o poczucie bezpieczeństwa. Ono oparte jest na naszych wspólnych wartościach - Bogu, wierze i miłości. "Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, cała reszta jest na właściwym" - tym się kierujemy w życiu. Działa.

Nie jesteśmy aniołkami. Potrafimy wbić sobie szpilkę tak, aby zabolało. Znamy swoje czułe miejsca i wiemy jak się zranić. Kłócimy się. Nie odzywamy do siebie. Idziemy każde w swoją stronę. Ale wracamy. Zawsze wracamy. Po to, by - jak emocje opadną - wszytko sobie wyjaśnić. Przeprosić się. Pogodzić. Pójść na kompromis. Wyciągnąć wnioski i starać się nie popełniać tych samych błędów (są przecież inne). Aż do następnego razu. I tak w kółko.



Ratuje nas poczucie humoru. I szczerość, która jest trudna, ale nie stanowi powodu do obrażania się. Na spokojnie potrafimy (i chcemy) ją przyjąć i  - jeśli trzeba - przyznać rację drugiej stronie. W fazie złości, wściekłości i wkurzenia mówimy do siebie "nie lubię cię!" A potem dodajemy "ale cię kocham i wiem, że ty też mnie kochasz". Miłość zwycięża.



Nie radziłam sobie ze złością, która przeradzała się wręcz w agresję słowną. Już będąc żoną, poszłam na kolejną terapię, bo zależało mi na naszym małżeństwie. Nie umiałam się kłócić. Ciągnęłam za sobą ogon rozwodowy, zamiast koncentrować się na konkretnej sytuacji. Mąż także miał problem - z asertywnością. Zdecydował się na sesje z Suchmielcem. Chcieliśmy się zmienić. Dla siebie. Nikt nam nie kazał, nie stawiał warunków. Bez terapii nie byłoby nas razem i każdego z osobna takimi, jakim jesteśmy teraz. 

Terapia może podzielić partnerów. Szczególnie jeśli jeden z nich się rozwija i idzie naprzód, a drugi stoi w miejscu, czyli tak naprawdę w pewnym momencie znika za zakrętem. Nas zbliżyła do siebie. Podobnie jak wiele innych trudnych chwil, jakie razem przeszliśmy.

Najpierw musi jednak pojawić się świadomość problemu, przyznanie się, że sobie z nim nie radzę i potrzebuję fachowej pomocy, potem terapia, która daje wiedzę. Ta z kolei rodzi odpowiedzialność. Ona jest matką działania, które doprowadza do zmiany. Ale na początku muszą być jeszcze chęci do pracy nad sobą i związkiem. A w tym miejscu wiele osób odpuszcza i składa pozew rozwodowy.

Różnice mogą i generują ścieranie się. Bywam często rządzicielką i dyktatorką, upartą kozą i perfekcjonistką. Mąż z kolei powolnym, roztargnionym, zapominalskim i bałaganiarzem. To nasze największe wady, które nam w sobie przeszkadzają. Właśnie o nie się potykamy każdego dnia, o małe rzeczy. Jednak nie pozwalamy, aby stały się one murem nie do pokonania. W myśl powiedzenia "kto chce, szuka sposobu; kto nie chce, szuka pretekstu". Wybraliśmy bramkę numer jeden.

Pamiętamy o swoich zaletach. "Wrażliwa, czuła, dobra, ciepła, kochana, inteligentna, przewidująca, seksowna" - prawie jednym tchem wymienił Dyrektor Wykonawczy, przepytany przeze mnie na potrzeby tej notki. "Dobry, czuły, wrażliwy, kochany, ciepły, spokojny, cierpliwy" - o nim powiedziałam ja.


Czym nie jest miłość?

"Miłość to nie pluszowy miś, ani kwiaty.
To też nie diabeł rogaty.
Ani miłość kiedy jedno płacze,
a drugie po nim skacze.
Miłość to żaden film w żadnym kinie,
ani róże ani całusy małe, duże.
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół,
drugie ciągnie je ku górze..."



Czym jest miłość?

Wiara w Boga, szacunek, wolność, zaufanie, brak kontroli, rozwijanie odmiennych pasji, wparcie, przyjaźń, słuchanie siebie, spełnianie wspólnych marzeń, ale i pomoc w realizacji tych oddzielnych, potrzeba samotności i czasu tylko dla siebie - wszystkie te czynniki składają się na naszą miłość. Dla wielu (szczególnie tych, którzy mierzą swoją miarką) miłość niewiarygodną, ale tak naprawdę tylko my dwoje oraz ci, którzy nas znają, wiedzą, że jest ona prawdziwa i szczera.

Okazujemy ją sobie na wiele sposobów. Pielęgnując i dbając o nią. W gestach, rytuałach, sprawiając sobie drobne i większe przyjemności. Spędzając ze sobą czas. Rozmawiając absolutnie o wszystkim. Bez tematów tabu.

W naszym przypadku nie działa związek na odległość i z tego powodu nigdy nie zdecydowalibyśmy o emigracji tylko jednej osoby. Gdziekolwiek, byle razem - to nasza dewiza. Wolimy mieć niewiele materialnie, ale wiele emocjonalnie. Pieniądze nigdy nie były dla nas celem nadrzędnym. Świadomie rezygnujemy z gromadzenia przedmiotów na rzecz delektowania się sobą - choćby podczas wrześniowych wyjazdów nad morze.

W obecnych czasach i świecie niezwykle łatwo jest zgubić miłość w ferworze zdobywania pieniędzy, urządzania domów, wybierania samochodów, itp., itd. Można mieć apartament jak z żurnala. Pusty, chłodny i obojętny - zupełnie jak ludzie, którzy w nim mieszkają, a których poza wspólnym kluczem, samotnością, kredytem i dziećmi, nie łączy już nic, nawet wspólna sypialnia.

A teraz pora na obalanie (lub potwierdzanie) narosłych przez lata mitów, stereotypów i innych podobnych schematów.

"Żona to służebnica i ozdoba". Dobra żona ma być perfekcyjną panią domu - gotować, prać, prasować, sprzątać, wychowywać dzieci, usługiwać mężowi. W naszym związku taki model nie działa, bo każde z nas robi to, co lubi i w czym jest dobre, co sprawia mu przyjemność. U nas wszystko wypada, bo to my wyznaczamy granice naszego małżeństwa. Nic nie muszę. Chcę. To zasadnicza różnica, na którą oboje się zgadzamy, szanujemy i akceptujemy.

"Kochać to znaczy rozumieć". Nikt nie jest jasnowidzem. Nie oczekuję więc, że Mąż się domyśli czego chcę i pragnę, a czego nie. Nie mam do niego pretensji, że nie czyta mi w myślach. Jeśli nie mówię wprost, jasno i klarownie co mi w głowie albo w sercu siedzi, sama sobie jestem winna, że nie dostaję tego, co chcę. Tylko że ja nie ma z tym problemu, bo zawsze mówię o co mi chodzi i tłumaczę do skutku. Podobnie postępuje Dyrektor Wykonawczy.

"Już się zepsułeś i wiem co zrobię - wymienię cię na lepszy model". Będąc na etapie ciągnięcia za sobą ogonu rozwodowego, w chwilach wściekłości i wkurzenia dokładnie tak myślałam. Było, minęło. Zrozumiałam, że  źle się zachowuję i że tak naprawdę to ja mam problem do przepracowania. "Naprawiłam" więc swój popsuty mechanizm i hula jak się patrzy.



"Koniec wolności" albo "już po chłopie". Jak widzę takie tablice rejestracyjne na samochodzie młodej pary, zastanawiam się po co im ten ślub. Dla mnie GPS na palcu i cztery glejty na Męża nie zmieniły niczego w kwestii wolności. Nie czuję się w żaden sposób ograniczana, sprawdzana, kontrolowana, inwigilowana. I nie robię nic z tych rzeczy Dyrektorowi Wykonawczemu. Zaufanie to jeden z filarów i fundamentów. Stabilny i mocny, trwały. Jak kocham, daję wolność i tego samego oczekuję.

"Najdłuższe lejce najkrócej trzymają". W moim przypadku prawda, prawda i jeszcze raz prawda. Jestem indywidualistką, jak kot chadzam własnymi ścieżkami, nie lubię gdy ktokolwiek mówi mi co mam robić, bo i tak sama wiem, co jest dla mnie najlepsze. Im więcej mam wolności, tym bardziej się pilnuję i tym bardziej doceniam zachowanie Męża, bo nie czuję na szyi żadnej smyczy.

"Kobieta powinna być niższa i młodsza od mężczyzny". Na kuguarzycę się nie nadaję, bo nie jestem bogata i nie dałabym rady nikogo sponsorować. Poza tym, myślę głową, a nie inną częścią ciała. Głos Rozsądku do roli utrzymanka też nie pasuje, gdyż nie jest metroseksualny i poza seksem ma wiele innych, bardziej wysublimowanych, oczekiwań w stosunku do mnie.

"Zmienię go po ślubie". Zmienić to sobie mogę koło w samochodzie, gdybym go miała. Jak ktoś tak myśli, winszuję naiwności i życzę powodzenia w takim związku. Takie myślenie to iluzja i pobożne życzenie. Za dotknięciem damskiej czarodziejskiej różdżki mruk nie stanie się duszą towarzystwa, alkoholik nie zostanie abstynentem, a damski bokser nie przeistoczy się w łagodnego baranka. On sam musi tego chcieć, ale o takich kwestiach już w tym poście wspominałam.

"Chłopaki nie płaczą" i "twardym trzeba być, nie miętkim". Okazywanie emocji to sztuka, nie słabość. Zgrywanie cwaniaka i macho z pozoru jest prostsze i łatwiejsze, ale na pewno z gruntu fałszywe. Mąż ujął mnie (oczywiście między innymi) tym, że się wzrusza - w prawdziwym życiu, oglądając filmy i czytając książki. Uwielbiam tę jego wrażliwość i ciepło, ale każdy może mieć inny gust.

"Małżeństwo bez dzieci jest niekompletne". Jak ktoś wartościuje drugiego na podstawie jego rozrodczości, gratuluję głupoty. Chcieliśmy zostać rodzicami, by dać Adasiowi ['] życie. Nie udało się. Widocznie mamy coś innego do zrobienia na tym świecie. Strata dziecka, zamiast nas rozdzielić, jeszcze bardziej zbliżyła emocjonalnie. Razem przeżywaliśmy żałobę - z całą paletą emocji. Każde z osobna, ale i wspólnie pogodziliśmy się i zaakceptowaliśmy fakt, iż nie usłyszymy słowa "mamo", czy "tato". Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, ale można nauczyć się z nimi żyć. I cieszyć się tym życiem. We dwoje.

ZAKOŃCZENIE

Nie wiedziałam jak to jest być żoną, dopóki nią nie zostałam. Nie miałam bladego pojęcia na czym polega małżeństwo. Nie miałam ani doświadczenia, ani dobrych wzorców wyniesionych z własnego domu. Teraz, z perspektywy zaledwie kilku lat jego trwania śmiało twierdzę, że nie sądziłam, iż może być tak cudownie.

Im dłużej jestem żoną, tym bardziej świadomie chciałabym dopiero teraz ślubować Mężowi przed ołtarzem. Bo z każdym dniem mocniej i głębiej go kocham.  Podpisuję się pod słowami kogoś innego, kto powiedział: "kocham cię bardziej niż wczoraj, ale wciąż mniej niż jutro". Właśnie tak jest ze mną.

Zanim zaczęłam pisać ten i poprzedni post, spytałam Głos Rozsądku, czy ma coś przeciwko. Spojrzał na mnie i powiedział: "żona, a czy tam będzie coś, co nie jest prawdą, którą znamy oboje, więc dlaczego miałbym mieć coś przeciwko niej?"

P.S. Dla chętnych - niby z przymrużeniem oka, ale z podwójnym dnem i refleksją: