Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 21 marca 2013

1.033. Z pamiętnika młodej mężatki - część I

Zacznę od końca (który za chwilę okaże się być początkiem), czyli od tekstu, na który natrafiłam wczoraj - o tym, co jest najczęstszą przyczyną rozwodów - Niezgodność charakterów? Zgoda!

Kto czyta moje wpisy od początku i na bieżąco (ciekawe czy ktoś taki się jeszcze ostał?) dobrze wie, że Mąż zanim stał się nim właśnie kilka razy przedślubnie się ze mną rozwodził. Szczerze mówiąc straciłam już rachubę ile tych razy było. Powody tamtych rozstań wciąż te same - bycie między młotem (naciski ze strony rodziców) a kowadłem (miłością do mnie). A ja przyjmowałam te powroty, bez stawiania własnych granic, bo jeszcze tego wtedy nie umiałam.

Psychoterapia prowadzona przez Suchmielca (tak Dyrektor Wykonawczy "pieszczotliwie" nazywał swoją terapeutkę) pokazała Głosowi Rozsądku, że nikt (nawet matka i ojciec) nie ma prawa mówić mu co ma robić i z kim być. Prysnęła latami pielęgnowana iluzja, że rodzina to świętość, która ma zawsze rację i której trzeba słuchać. Chęć życia na własny rachunek (ze wszystkimi jego konsekwencjami, ale o tym będzie później) oraz niezbywalne prawo do szczęścia zwyciężyły i jeszcze nie Mąż zaczął wreszcie być sobą, a nie marionetką, pociąganą za sznurki przez rodziców oraz braci.

Jak widać można być facetem i nie wstydzić się poprosić o fachową pomoc terapeutę. Prawdziwy mężczyzna potrafi przyznać się, że coś go przerasta i z czymś sobie nie radzi. Prawdziwy mężczyzna nie zgrywa cwaniaka, ani  macho, nie popada w uzależnienia od alkoholu, seksu, zakupoholizmu, narkotyków i wielu innych, nie siedzi i nie użala się nad sobą, tylko pracuje co tydzień na terapii - ciężko i wytrwale, obalając kolejne chore mity, stereotypy, skrypty i scenariusze wyniesione z domu rodzinnego. Ma wiedzę i nie waha się jej użyć.

Zanim jednak to wszystko dotarło do Dyrektora Wykonawczego, zdążył on jeszcze (za namową całej rodziny) przedślubnie rozwieść się ze mną po raz ostatni i wyjechać do Anglii. Ucieczka od miejsca i wspomnień związanych ze mną przyniosła tylko odwrotny do zamierzonego skutek. Im dalej był fizycznie, tym bliżej emocjonalnie. Po kilku miesiącach boksowania się ze sobą, jeszcze nie Mąż zaczął do mnie dzwonić i rozmawiać - tak, jak nigdy nie rozmawiał. O swoich i moich potrzebach, o oczekiwaniach, o popełnionych przez siebie błędach. Terapia zadziałała jak bomba z opóźnionym zapłonem. Jak zawsze. Jak mżawka, którą nasiąkał, by pewnego dnia stwierdzić, że jest cały mokry.

Byłam na tyle silna i asertywna (bo szczerość każdy ma u mnie jak w banku), że powiedziałam wprost, iż mu nie ufam i nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze obdarzę zaufaniem. Głos Rozsądku rozumiał moje lęki i nie naciskał. Był. I nadal rozmawiał. Po kilku tygodniach wiszenia na Skype, zdecydowałam się odwiedzić go w Anglii. Niczego w zamian nie obiecując, ale też niczego nie przekreślając. Widziałam, że on się stara, lecz ostrożność wzięła górę. W końcu podczas dwutygodniowego pobytu można przecież udawać. Miałam oczy i uszy szeroko otwarte. Świadome.

Wróciłam do Polski. Tuż przed wyjazdem ustaliliśmy, że pozałatwiam swoje sprawy w kraju i za dwa miesiące polecę do Dyrektora Wykonawczego - na stałe. Liczyłam się z tym, że czar pryśnie i że jeszcze nie Mąż znowu zmieni zdanie. Cała rodzina bardzo mu w tym pomagała, naradzając się wspólnie jak nas skłócić. Podstawieni przez jego braci panowie zaczepiali mnie na portalu społecznościowym. Tak samo postępowały podstawione panie z Głosem Rozsądku. Na próżno. Rozmawialiśmy codziennie i na bieżąco - o wszystkim, łącznie z nieudolnymi działaniami rodziny, które zamiast oddalać, zbliżały nas do siebie.

Poleciałam. Na moich warunkach, bo w międzyczasie chyba do perfekcji opanowałam sztukę asertywności i stawiania granic. Było ciężko (finansowo i lokalowo), ale daliśmy radę. Wynajęliśmy małe mieszkanie prawie w piwnicy, potem zmieniliśmy je na większy dom. Kilkakrotnie byłam bliska powrotu do kraju, bo przerastała mnie mentalność Anglików, do szewskiej pasji doprowadzała ichnia biurokracja, beznadziejna służba zdrowia, wilgotny klimat oraz obrzydliwe jedzenie. Także samotność, bo poza Dyrektorem Wykonawczym nie znałam tam nikogo.

Mieszkaliśmy razem prawie rok. Znaliśmy swoje zwyczaje, nawyki, wady i zalety. Sprawdziliśmy się w codziennym życiu. Perfekcjonistka i bałaganiarz. O to najczęściej toczyliśmy boje. I nadal rozmawialiśmy. O wszystkim. Rozmowa była nieodłącznym naszym towarzyszem. Również ta, podczas której zdecydowaliśmy się na powrót do Polski z całym dobytkiem. Mamieni obietnicami zmian na rynku pracy stwierdziliśmy, że wolimy zarabiać w ojczyźnie i tam wynajmować mieszkanie, a nie pracować w obcym kraju, gdzie tak naprawdę zawsze bylibyśmy obywatelami drugiej kategorii. Tęskniliśmy za błękitem nieba, polskim chlebem i całą masą innych rzeczy, które trudno zrozumieć komuś, kto nie doświadczył życia na emigracji.

Pewnego dnia wyszłam z łazienki po kąpieli. Siadłam sobie na łóżku w bieliźnie i T-shircie, z mokrymi włosami. Wtedy usłyszałam pytanie: "czy zostaniesz moją żoną?" I nie było jak na filmach, że ona rzuca mu się na szyję i ze łzami w oczach krzyczy: "tak, tak, tak!" Nie było pierścionka i kwiatów, była za to godzinna "zjebka" (tak nazwał ten czas jeszcze nie Mąż) z mojej strony. Że nie życzę sobie żartów na takie tematy i robienia ze mnie jaj, że jest niedojrzały, nieodpowiedzialny i nie wie co mówi. Że taka opcja nie wchodzi w grę, bo ewentualnego małżeństwa nigdy nie zaakceptuje jego rodzina, a on sam (jeśli mnie poślubi) zostanie wyklęty przez rodziców i braci. Że jestem od niego starsza i możemy nigdy nie mieć dzieci. Że nie mam pewności, iż bycie mężem mu się nie odwidzi i znowu mnie nie zostawi. Jednym słowem robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby tylko jeszcze nie Męża zniechęcić do małżeństwa ze mną.

Tyle pamiętam, bo byłam pod wpływem ogromnych emocji i szoku. A Dyrektor Wykonawczy siedział spokojnie, słuchał, nie przerywając mi wcale, po czym jak skończyłam swoje "przemówienie" powiedział: "ale ja naprawdę chcę, żebyś została moją żoną i jestem świadomy tego wszystkiego, o czym mówiłaś". Wtedy dopiero dotarło do mnie, że on nie robi sobie ze mnie jaj, tylko jest śmiertelnie poważny i że godzinę wcześniej właśnie mi się oświadczył.

Tu zrobię chwilową i celową przerwę na coś innego. Odkąd pamiętam, nie przypominam sobie, bym myślała o małżeństwie, ślubie, marzyła o białej sukni i weselu. Nie. Moje koleżanki zmieniały stan cywilny, uczestniczyłam w tych ceremoniach, bardziej z grzeczności niż z chęci siedziałam przy weselnym stole. Nie widziałam niczego fajnego w "grach i zabawach ludu polskiego". Dla mnie takie widowiska były żenujące i zawsze wychodziłam z sali, kiedy odbywały się te wszystkie rzucania muszką i welonem. Brr... Aż mnie otrzepywało. Chyba wtedy w mojej głowie narodziła się myśl, że jeśli kiedykolwiek (nie wiedzieć jakim cudem) byłabym panną młodą, w takim cyrku uczestniczyć nie zamierzam.

Teraz wróćmy do czasu tuż po oświadczynach. Jak tonący brzytwy chwyciłam się argumentu o weselu, którego nie chciałam. Liczyłam na to, że mi się uda, gdyż Dyrektor Wykonawczy urodził się i wychował na wsi - takiej z prawdziwego zdarzenia, gdzie wesele być musi - i to takie, żeby cała wieś na nim była. Myślicie, że rybka chwyciła haczyk? Jeszcze nie Mąż zgodził się na ten mój warunek. Pozostała jeszcze jedna kwestia - nazwiska. Nigdy nie chciałam go zmieniać. Jeśli już, to mogę dołączyć i mieć dwuczłonowe. Aprobata bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Klamka zapadła.

Po powrocie do Polski wyznaczyliśmy datę. Prawie dokładnie rok po oświadczynach. Na skutek problemów ze znalezieniem pracy, brakiem finansów i - co za tym idzie - niepewnym losem ślubu w kościele, zdecydowaliśmy o wcześniejszej legalizacji naszego związku w Urzędzie Stanu Cywilnego. Zanim to jednak nastąpiło, Głos Rozsądku dostał jeszcze jedną szansę na zastanowienie i wycofanie się. Dowiedziałam się bowiem o chorobie autoimmunologicznej, która zaatakowała moją tarczycę, a która utrudnia zajście w ciążę i jej donoszenie. Usłyszałam wtedy: "kocham cię i będę kochał - bez względu na to, czy będziemy mieli dziecko, czy nie". Świadomi praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny uroczyście oświadczyliśmy, że wstępujemy w związek małżeński i przyrzekliśmy uczynić wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, trwałe i szczęśliwe. Za pół roku minie pięć lat od tego wydarzenia.

Zrobione w dniu ślubu, obrazuje na czym polega nasze małżeństwo - na patrzeniu w tym samym kierunku i byciu blisko

Nie wyobrażaliśmy sobie wspólnego życia bez sakramentu w kościele, od którego oboje w pewnym momencie odeszliśmy i z którym się nie identyfikowaliśmy. Zgodnie podjęliśmy decyzję o spowiedzi z całego życia. Zrozumieliśmy, że Bóg jest dla nas najważniejszy. Sami wybraliśmy sobie parafię, na drugim końcu miasta. Tam zostaliśmy pobłogosławieni przez księży przed mszą, którzy zrobili to w zastępstwie za naszych rodziców. 

Nie musieliśmy przyjmować tego sakramentu. Nie robiliśmy tego ani dla tradycji, ani dla rodziny. Ta pierwsza nie zawsze idzie w parze z wiarą. Ta druga najchętniej by nie dopuściła do naszej przysięgi. Zrobiliśmy to tylko i wyłącznie dla siebie. Zrobiliśmy to, bo mieliśmy taką potrzebę.


Czterdziestoletnia panna młoda nie wystąpiła w bieli i welonie. Nie było dekorowania kościoła, limuzyny, imponującego bukietu. Nie było wesela. Nie było nawet przyjęcia w restauracji. Nie chcieliśmy, żeby opakowanie stało się ważniejsze od zawartości, a forma od treści.

Byliśmy my. Było tak, jak razem z Mężem zadecydowaliśmy i jak chcieliśmy, żeby było. I teraz, prawie w przededniu czwartej rocznicy tego wydarzenia, nie zmienilibyśmy niczego. Wszystko na co mieliśmy wpływ było takie, jak sobie zaplanowaliśmy.

Jak w dniu naszego ślubu, idziemy przez życie razem, trzymając się za ręce

Część druga w następnym poście.