Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 30 marca 2013

1.046. Przedświątecznie

Po raz pierwszy, odkąd jesteśmy małżeństwem, nie byliśmy ze święconką w naszej ulubionej parafii, w której sobie ślubowaliśmy. Mało tego, z koszyczkiem poszedł Dyrektor Wykonawczy. Sam. Do kościoła, do którego z racji miejsca zamieszkania formalnie należymy.

Poświęcona zawartość naszego koszyczka wielkanocnego

Czemu tak się stało? Raz, że pogoda jaka jest, każdy widzi. Dwa, że o wiele bliżej. Trzy, że musiałam pilnować prania. Cztery, że dopiero dzisiaj mogliśmy zrobić ostatnie zakupy na święta. Poruszając się po mieście na piechotę, fizycznie nie dalibyśmy rady wyrobić się ze wszystkim w czasie.

Wszystko ma swoje plusy. Zawsze jest coś pozytywnego. Trzeba tylko chcieć to zobaczyć. Na Boże Narodzenie powariowaliśmy z ilością jedzenia. Teraz jest inaczej. Już wczoraj wieczorem ustaliliśmy co będzie jak czegoś nie będzie, bo inni wykupią. Nic się nie stanie. Znajdziemy zamiennik. Bez stresu, nerwów i biegania. Grunt to podział obowiązków i organizacja, a w tym ostatnim jestem przecież mistrzynią.

Poszliśmy do galerii handlowej, bo tam jest cukiernia, w której zawsze kupujemy mój ulubiony sernik z wiśniami. Był i czekał na mnie. Bez kolejki. Bez pośpiechu. Nie było, co prawda, ulubionego makowca Męża, ale Głos Rozsądku wybrał sobie inny, w zastępstwie. To jest przecież tylko ciasto.

Tak wyglądał osiedlowy trawnik w Wielką Sobotę

Zrobiliśmy zakupy w supermarkecie - pieczywo, owoce, warzywa, śmietanka do kawy, wędlina, czekolada. Byliśmy jedynymi klientami, którzy w koszyku nie mieli alkoholu. Jakoś wcale mi to nie przeszkadzało i gdyby nie obserwacje poczynione przez Męża, nawet bym nie zwróciła uwagi na ten fakt.

Wracaliśmy, a Mąż się dziwił, że jestem taka wyluzowana i się nie przejmuję, nie stresuję. Bo i po co? Wystarczy zmienić podejście - do siebie, do ludzi, do świata. I jest dobrze, a nawet lepiej.

Przed chwilą zrobiliśmy sałatkę, po raz pierwszy w takim wydaniu. Przepis dostałam od Agaty. Od teraz będzie u nas funkcjonował jako "strażacka sałatka" albo "sałatka Agatka". Potrzebna jest puszka kukurydzy, groszku i czerwonej fasolki. Do tego kostka żółtego sera - my wzięliśmy Edamski. Kwaszone ogórki, zioła prowansalskie i majonez. Zawartość puszek wsypujemy do salaterki. Dodajemy pokrojony w kostkę ser i ogórki - te ostatnie wedle uznania, żeby całość nie była za kwaśna i za słona. Posypujemy ziołami, dodajemy majonez. Mieszamy i wstawiamy do lodówki, żeby wszystkie składniki się ze sobą "przegryzły". Przepis prosty jak drut, szybki jak błyskawica i tani jak barszcz. Uważajcie tylko na efekty dźwiękowe i zapachowe po jej spożyciu, bo może być ostro...