Jakiś czas temu doszłam do pewnego wniosku, a mianowicie, że galerie handlowe, lotniska oraz dworce kolejowe mają wiele cech wspólnych - tłumy ludzi ganiające w pośpiechu w różnych kierunkach, smród (bo dla mnie to nie zapach) odświeżaczy - przy wejściu oraz w toaletach, hałas dobiegający zewsząd, a przekraczający jak dla moich uszu wszelkie normy decybeli, śmieciowe jedzenie oraz wszechobecną duchotę, wywołującą u mnie duszności i chęć ucieczki.
No i teraz wyobraźcie sobie, że w sobotę zrobiliśmy z Mężem maraton po dokładnie trzech galeriach handlowych. Bynajmniej nie z własnej woli oraz chęci spędzenia tam wspólnie czasu, bo mamy o niebo ciekawsze, lepsze i mniej hałaśliwe pomysły na weekend.
Jak czarna chmura na niebie, tak nad nami wisiało widmo wymiany reklamowanego czajnika na cokolwiek, co byśmy chcieli. A chcieliśmy najzwyczajniejszy blender, żeby mieć czym zrobić zupę krem (na przykład z dyni, czy brokuła) albo choćby koktajl owocowy na bazie kefiru lub jogurtu naturalnego. Żeby go wybrać, wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na drugi koniec miasta. Udało się! Dopłaciliśmy zaledwie kilka złotych i staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami blendera.
Dwie inne galerie wizytowaliśmy w celu wykorzystania pieniędzy z reklamowanych butów Męża. Szukaliśmy jakiejś zastępczej pary, ale teraz raczej trudno dostać obuwie zimowe. W pierwszym salonie nic się nie nadawało. W drugim też, a Dyrektor Wykonawczy namawiał mnie na torebkę, kusząc i wijąc się z jedną taką dookoła mnie, lecz byłam nieugięta. W końcu wręcz nakazał mi wybranie sobie czegokolwiek, gdyż stwierdził, że ma dość spędzania czasu w galeriach handlowych i on niczego nie chce już ani oglądać, ani tym bardziej mierzyć.
No to wzięłam sobie buty z przeceny, bo czerwone były i nadają się do spódnicy. A dobra wieść jest taka, że oddali nam różnicę w cenie między kupionymi a reklamowanymi butami (męskie są zawsze o wiele droższe), czyli trzy dychy, więc wcale nie jest to mało.