Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 1 czerwca 2013

1.156. Duże dzieci

Ledwo zdążyliśmy wstać rano i wyściubić nos za drzwi naszego pokoju, a zaraz zaatakowała nas matka z pytaniem: "z której ręki?" na co zgodnie (a nie umawialiśmy się) z Mężem odpowiedzieliśmy "z trzeciej". No i dostaliśmy łakocie. To są moje dwie najbardziej ulubione czekolady - słodkie jak nie wiem co (najlepiej "wchodzą" z zieloną herbatą), ale najpyszniejsze ze wszystkich.


Większe weekendowe zakupy zrobiliśmy już wczoraj, więc nie musieliśmy już chodzić z siatami w sobotę. Wybraliśmy się więc na spacer, który okazał się być jedną wielką niespodzianką. Były kombajny, traktory, kosiarki, stare i nowe samochody - wojskowe oraz osobowe i terenowe, policyjne (i nie tylko) motory - wszystko na ulicach miasta. Może jeszcze tego nie wiecie, choć kto mnie dokładnie czyta, ten jest świadomy, że mam fioła na punkcie sprzętu rolniczego, więc wreszcie miałam okazję podejść, dotknąć, usiąść za kierownicą i poczuć się jak farmerka.

Pogoda nas nie odstraszyła, choć było zimno, wiał chłodny wiatr i kropił deszcz. Parasolki w dłoń i przed siebie.

Przezorny zawsze nosi ze sobą aparat, bo nie wiadomo kiedy i gdzie będzie można cyknąć fajne fotki. Jak choćby z pięknym psem prowadzonym na smyczy przez pana ze Straży Ochrony Kolei. Albo w wozie strażackim. Albo na jego dachu. Tak, tak - pierwsza byłam chętna do wejścia po drabinie. Potem przyszła kolej na Męża.

Sam wóz (bez wyposażenia) kosztuje ponoć 500 tysięcy złotych

Dokładnie po tej drabince z lewej strony weszłam na dach

Tak przedstawia się widok za kierowcą w środku wozu strażackiego

Był jeszcze przemarsz orkiestry dętej i szybowce (tym razem na ziemi) do obejrzenia. Można było się napić wody z sokiem z najprawdziwszego saturatora. No i wszędzie coś pachniało - tu kiełbasa, tam karkówka albo bigos, ale my wybraliśmy opcję naszej ulubionej pierogarni, czyli z bobem i boczkiem dla mnie, a z soczewicą i ukraińskie dla Dyrektora Wykonawczego. Plus kompot, bo bardzo lubię, a rzadko mam okazję pić.

Siedzieliśmy przy stole, czekając na zamówienie i wtedy powiedziałam Głosowi Rozsądku, że nasz Adaś miałby już dwa lata i pewnie razem z Nim poszlibyśmy oglądać dzisiaj te wszystkie samochody, traktory i wozy strażackie. Chociaż On i tak był tam z nami. Jest wszędzie, bo mamy Go w sercach. Na zawsze. Pewnego dnia wreszcie Go zobaczymy i poznamy - jaki jest, jak wygląda. Czeka na nas pod najlepszą opieką. Czasem mam takie nieodparte wrażenie, że tę dziecięcą radość i umiejętność cieszenia się drobiazgami zawdzięczam właśnie Jemu. Plus zamiłowanie do piękna przyrody zaklętej w kadrze aparatu. Czuję, że to On za tym stoi.

Najadłam się jak bąk i ledwo szłam. Mąż podobnie. Na przejściu dla pieszych przepuścił nas kierowca, którym okazał się być nie kto inny, jak sam Piasek. Poznałam go po tym swoim specyficznie ciepłym uśmiechu i dość charakterystycznym samochodzie.


Potem poszliśmy jeszcze na targ zobaczyć po ile są polskie truskawki z pola, bo podróbek nie brakowało. Drogo, ale Mąż tak się na nie zapatrzył, że nie odszedł, póki nie stał się szczęśliwym posiadaczem całego kilograma. To nasze pierwsze w tym roku. Jeszcze brudne, ale pyszne były - słodkie.


Marzyliśmy o kawie, więc po stwierdzeniu, że szkoda, iż nie wzięliśmy jej sobie w termos, bo moglibyśmy posiedzieć na ławce i delektować się jej aromatem, wróciliśmy jednak do domu. Po drodze oczywiście musiałam porobić zdjęcia nowym makom - będą jutro na Makrofotografce.

A teraz siedzimy, bo zimno na dworze i deszcz pada. Mąż czyta "Nieznośną lekkość bytu" Milana Kundery, ja sobie piszę, a w planie mamy jeszcze obejrzenie jakiegoś filmu. No i rozmowy, rozmowy, rozmowy.