W weekend spotkała mnie pewna sytuacja, która spowodowała, że przez długą chwilę nie mogłam przestać się uśmiechać.
Szliśmy sobie z Mężem, a ja - jak zwykle - oglądałam rośliny, czyli gdzie i co zakwitło od ubiegłego tygodnia. Mam takie jedno miejsce, przy budynku pobliskiej szkoły, przy którym praktycznie co weekend się zatrzymuję i uwieczniam różne nowości botaniczne.
Jak jest bardzo gorąco i słońce świeci ostro, nie biorę aparatu, bo zdjęcia wychodzą prześwietlone, a i mnie oczy bolą. Poza tym, od kilku dni non stop chodzę w spódnicy (!), a że jest ona dość długa i szeroka, nie ułatwia różnych wygibasów podczas pstrykania fotek.
No i właśnie ani wczoraj, ani przedwczoraj nie miałam ze sobą cyfrówki, co nie przeszkodziło mi podziwiać kwiaty. Patrzyłam na taki jeden, któremu już zrobiłam zdjęcie chyba rok temu, ale nie miałam bladego pojęcia co to jest.
Staliśmy tak z Mężem i się zastanawialiśmy, kiedy podszedł do nas pan (chyba woźny ze szkoły, bo miotłę miał). Zaczęliśmy sobie gawędzić i okazało się, że ów mężczyzna zaskoczył mnie znajomością tematu. Nie w kontekście tamtej rośliny, ale mojej fotograficznej pasji.
Dowiedziałam się od niego jakie kwiaty uwieczniałam na fotkach. Wyglądało to mniej więcej tak:
- Widziałem z okna jak robiła pani zdjęcia konwaliom.
- Te niebieskie też pani już ma.
- Tamte kolorowe także.
Na odchodne pan obiecał nam, że spyta panią od biologii jak nazywa się roślina, której nazwy nie znamy. I jak się tu nie uśmiechać?