Sobota była szczególnym dniem i spędziliśmy ją z Mężem naprawdę wyjątkowo. Z wyboru, z przekonania, z potrzeby.
Wczesna godzina popołudniowa. Na ulicach mnóstwo samochodów, na chodnikach pełno ludzi. Weszliśmy do kościoła, w którym oprócz nas, były jeszcze dwie osoby. Potem zostaliśmy sami.
Uczucie nie do opisania. Za murami świątyni weekendowy gwar i ruch, a w środku cisza. W samym centrum miasta miejsce, które daje ukojenie duszy. Można usiąść w ławce. Pomyśleć, pomodlić się, poczytać leżące na półce Pismo Święte.
Pozwoliliśmy w spokoju zjeść obiad zakonnikom, a potem zadzwoniliśmy po jednego z nich. Przyszedł po chwili. Brodaty, uśmiechnięty, w sandałach na bosych stopach i w brązowym habicie przepasanym białym sznurem.
W tamtym pokoju spowiadałam się po raz pierwszy przed Wielkanocą i bardzo chciałam do niego wrócić. I będę wracać. Bardziej przypominało to rozmowę o życiu, po której wyszłam radosna, rozpromieniona wewnętrznie, spokojna i lekka.
Coś mnie ciągnie do tamtych zakonników. Są inni niż dotychczas spotykani przez mnie księża diecezjalni. Bardziej otwarci na ludzi, serdeczni, ciepli. Zupełnie jak ich patron - św. Franciszek.