Mało mnie tu w weekend. Wychodzimy z Mężem, wpadamy na obiad albo kawę, rozpakowujemy zakupy i znowu "w miasto" idziemy. Koniec roku szkolnego, więc cała masa różnych atrakcji - występy, pokazy, wystawy, stragany z mydłem i powidłem oraz innymi rzeczami, z których najbardziej zawsze cenię rękodzieło i sztukę ludową - szczególnie jak artyści pokazują jej tajniki na oczach przechodniów.
Obowiązkowa (jak co roku) pajda chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym nie bardzo posłużyła mojemu żołądkowi. W środku nocy miałam okazję zobaczyć jak wygląda z bliska czterdziestoczteroletnia muszla klozetowa. Kibicował mi Mąż i matka, którzy swoimi dobrymi radami w stylu "usiądź na stołku", "klęknij", "wsadź sobie palec do gardła" zamiast pomagać, przeszkadzali.
A dzisiaj dosłownie uciekaliśmy z koncertów, bo po kilku godzinach przebywania na dworze zmarzliśmy prawie na kość i truchtem pomykaliśmy do autobusu. Długi i gruby sweter z kapturem i zamotana chusta na szyi na niewiele się zdały - no ale jak się człowiek ubiera w spódnicę i baleriny, to co się potem dziwić?
Generalnie nie lubię tłumów, tłoku, ścisku, hałasu, smrodu papierosów, które pali cała masa ludzi oraz widoku pijanych osobników płci obojga. To największe minusy takich imprez.
Najbardziej podobały mi się pary w tańcach latynoamerykańskich, radość maluchów z balonów na wietrze i jeżdżenia na zwierzętach na kółkach, a także głaskanie pięknego siwego konia, gdyż odważyłam się zrobić to po raz pierwszy w życiu i byłam zdumiona gładkością jego skóry i wyczuwalnym ciepłem ciała.