Już mieliśmy nie jechać. Bo upalnie. Bo mam akurat "te" dni. Bo migrena. Bo godzina jazdy autobusem w jedną stronę. Ale jak sobie pomyślałam, że mam siedzieć w blokowisku i być zmuszoną do głośnego słuchania muzyki (puszczanej przez sąsiadów naprzeciwko) niekoniecznie o takim natężeniu i w klimacie jaki lubię, od razu włączył mi się tryb zadaniowy i po kolei eliminowałam sztucznie wygenerowane przez siebie samą problemy.
Pojechaliśmy kilkanaście kilometrów za miasto. Autobus wiózł nas przez wioski, opłotki i zagrody. Mogłam do woli popatrzeć jak bardzo zmienia się polska wieś i że tak naprawdę niewiele z niej pozostało. Przeważają bowiem luksusowe i wypasione domy nowobogackich, którzy uciekli od zgiełku miasta.
Trochę zwiedzaliśmy, lecz więcej leżeliśmy prawie w bezruchu. Na kocu, w cieniu, pod drzewem, którego gałęzie mogliśmy podziwiać "od spodu". Szuwary, zarośla, woda, kaczki i mnóstwo pięknych ważek dookoła - w takiej scenerii spędziliśmy kilka godzin.
No i znowu nie dałam rady ograniczyć się tylko do jednego kolażu.