Od kilku dni, a raczej wieczorów, przeciągających się aż do nocy, trwają nasze, czyli moje i Męża, rozmowy. O problemach, o potrzebach, o oczekiwaniach, o wątpliwościach...
Czy nasz związek przeżywa kryzys? Nie wydaje mi się. Bardziej skłaniałabym się ku słowu "przełom", bo trafniej oddaje stan, w jakim jesteśmy obecnie.
Trzy główne kwestie, które łączą się ze sobą i zazębiają - oto odwiecznie powracające bumerangi w naszej relacji. Od samego jej początku wierni towarzysze doli i niedoli.
Brak asertywności Męża przejawiający się agresją skierowaną w moją stronę. Jego niechęć do życia będąca skutkiem niskiego poczucia własnej wartości. Słomiany zapał, czyli zaczynanie czegoś i zaprzestawanie dalszej działalności.
Zawsze wydawało mi się, że to ja jestem ta zła, złośliwa, wredna, wybuchowa, depresyjna, marudna, narzekająca, pesymistka i katastrofistka w jednym. Życie zweryfikowało wszystko. Do bólu.
Wyjścia z całej sytuacji też są trzy. Rozstanie. Trwanie w tym, co jest i męczenie siebie nawzajem. Szukanie pomocy na zewnątrz.
Rozmawiamy o wszystkich możliwych sposobach. Spokojnie, rzeczowo, konkretnie, szczerze i dogłębnie. Wałkujemy tematy i oglądamy z każdej możliwej strony.
Mąż kategorycznie odrzucił moją propozycję rozstania. Bo mnie kocha i chce ze mną być. Całkiem poważnie wspomniał za to o indywidualnej terapii dla siebie, gdyż - jak sam stwierdził - to on ma problem - ze sobą, nie ze mną.
Jestem. Wspieram. Pomagam. Słucham. Obserwuję. Czekam. I wierzę, że obecny przełom zaprowadzi nas do czegoś dobrego.