Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 20 września 2013

1.320. Obrazki

"Ale bomba!" było najczęściej używanym przeze mnie zwrotem oznaczającym zaskoczenie pomieszane z radością niespodzianki. Reagowałam tak w każdej nowej sytuacji - widząc po raz pierwszy kamienną groblę, smakując zupę rybną, słuchając organów oliwskich z miejsca przeznaczonego dla organisty, głaskając kozy w małym zoo i robiąc wiele innych pionierskich dla mnie rzeczy.

Każdy nasz wyjazd związany jest z ludźmi - z tymi, których już znam, ale przede wszystkim z tymi, których poznaję gdziekolwiek się nie znajdę. 

Mała, uśmiechnięta, słodka Zosia w oliwskim parku, która zaczepiała Męża. Chłopiec w zoo, który na widok pomarańczowej kurtki Dyrektora Wykonawczego głośno krzyknął do mamy: "o, pan budowniczy!" Ksiądz z sobieszewskiego sanktuarium widząc mnie z aparatem w dłoni i chęcią zrobienia po mszy zdjęć wnętrza kościoła mówiący: "może pani podejść bliżej, Matka Boska na pewno się nie obrazi". Pan pracujący na terenie Forsterówki, dzielący się z nami ciekawostkami związanymi z tamtym miejscem. Mój absztyfikant na promie do Mikoszewa. Matka z córką - nasze dwie sąsiadki, mieszkające pokój dalej, na które kilkakrotnie wpadaliśmy w tych samych miejscach. Bezdomny w podziemiach dworca proszący mnie o kupno bochenka chleba.

Życzliwość i uśmiech chyba każdej napotkanej przez nas osoby - to zapamiętam.

Były też obrazki smutne. Jak choćby problem alkoholizmu na wsi. Młodzi, starzy - nieważne. Z piwem w autobusie, z piwem na przystanku, z piwem na ulicy. Pijani rano, pijani w południe, pijani wieczorem. W tak małej społeczności trudno cokolwiek ukryć. Rozwód, dom na sprzedaż, zdrada, przemoc - wystarczyło jedno wyjście Męża do wiejskiego sklepu, a wracał z niego z tym, czym dzieliła się z nim sprzedawczyni.

Dotarliśmy do kilku miejsc, gdzie wejść się nie da. Też za sprawą ludzi - konkretnych osób, które widzieliśmy po raz pierwszy albo po raz drugi na oczy. Chcieli nam pokazać coś, co dla nich jest codziennością, a dla nas było ogromnym prezentem, jakiego się nie spodziewaliśmy.

Im bardziej poznawaliśmy Wyspę Sobieszewską, tym więcej jest tam jeszcze do zobaczenia. Za każdym razem przeprowadzamy z Mężem weryfikację tego, co chcemy zwiedzić, gdzie pójść, czy pojechać. To wszystko na nas poczeka. Tak samo jak my poczekamy na kolejny wrzesień.

Obiecałam już sobie następnym razem robić mniej zdjęć, bo czasem zachowywałam się jak japońska turystka obfotografująca wszystko, wszędzie i wciąż. Chociaż na swoje usprawiedliwienie dodam, że obraz pomaga mi zapamiętać chwilę, a moja pamięć często płata mi figle.

Bardzo dobrym posunięciem było kupno sportowych wkładek do butów. Dzięki temu uniknęłam pęcherzy, a dwa metry plastra, który nosiłam w torbie przydały się tylko przy małych otarciach. Kilka, czy nawet kilkanaście kilometrów każdego dnia tak bardzo mi nie dokuczały w tym roku. Wieczorem wystarczyła miska z rozpuszczoną w wodzie solą lub szarym mydłem i było dobrze.

Mąż na początku trochę marudził, że nie wie, nie chce, po co, dlaczego... Włączył mu się ten syndrom braku radości i nieumiejętności cieszenia się tym, co jest. Czasem pomagało przytulenie, czasem potrzebny był pączek albo jeszcze jakieś inne ciastko dla poprawy humoru. Potem się rozkręcił i widziałam uśmiech na jego twarzy. Dla niego, człowieka urodzonego i wychowanego na wsi, obcowanie z przyrodą, cisza, spokój i śpiew ptaków były powrotem do lat dzieciństwa i wczesnej młodości.

Każde z nas widziało i zauważało co innego. Szliśmy tą samą drogą, w to samo miejsce, byliśmy w tym samym muzeum, a wspomnienia mieliśmy często inne. "Nie słyszałem/am, nie zauważyłem/am nie widziałem/am, nie pamiętam" - tak to mniej więcej wyglądało.

Nie kusiły mnie stragany z pamiątkami. Nic sobie nie kupiłam. Nie miałam takiej potrzeby. I tak najbardziej cieszą mnie znalezione na plaży bursztyny, czy sporej wielkości muszla. Albo własnoręcznie zrobiona przez naszą panią bransoletka, którą dostałam od niej tuż przed wyjazdem.

Z dala od domu, od rodziców po raz kolejny jasno i wyraźnie uświadomiłam sobie to, co jest dla mnie najważniejsze, a co zupełnie nie ma znaczenia i czym nie warto się przejmować.

Kończące się kosmetyki oraz leki przypominały mi, że nieuchronnie zbliża się czas powrotu do domu. Bałam się pożegnania z morzem, nawet nie chciałam tego zrobić, ale w końcu się przełamałam i poszłam. Tym razem nie płakałam jak rok, czy dwa lata temu. Bo wiem, że tam wrócę. A morze wciąż będzie szumieć.