Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 1 października 2013

1.336. Generalizując...

Jestem raczej grzeczna, stateczna, zachowawcza, poukładana, zorganizowana, praktyczna i takie tam inne nudziarstwa. Ale jestem też przekorna, dzika, spontaniczna, szalona, nieobliczalna i takie tam inne wariactwa.

Od pewnego już (dość długiego) czasu mam awersję na niektóre kolory. Czarny jest na samym początku owej listy. Zaraz po nim plasuje się wszystko, co szare, bure i ponure. Brr... Aż mnie otrzepuje jak o czymś takim myślę.

Lubię nasycone, ciepłe, żywe, radosne i pogodne barwy. Staram się takimi właśnie otaczać. Szczególnie w ubiorze, bo dobrze się w nich czuję, pasują do mojego charakteru i typu urody.

Od powrotu znad morza poszukuję kurtki na jesień. Takiej sięgającej bioder; z czegoś, co przypomina dawny ortalion, prostej, bez pasków, patek, guziczków, klamerek oraz innych wątpliwej jakości ozdobników. No i oczywiście w odpowiednim kolorze.

Na pierwszy ogień poszedł nasz ulubiony lumpeks. Byliśmy tam z Mężem w sobotę. Poszliśmy po kurtkę dla mnie, wyszliśmy ze sztruksową marynarką dla Dyrektora Wykonawczego. Byłam w szoku, gdyż Głos Rozsądku od kilkunastu miesięcy poszukiwał podobnej i tym razem SAM (!) zgłosił zapotrzebowanie na tę właśnie część garderoby. Wobec takiego obrotu sprawy moja radość nie miała granic, bo odkąd jesteśmy razem to chyba pierwszy taki przypadek, że Mąż twierdzi, iż potrzebuje czegoś z ubrania.

Wracając jednak do mojej (wciąż przyszłej) kurtki... Na wieszakach ciucholandu szaro, buro, ponuro i czarno, czyli nic dla mnie. Udałam się więc na bazar. Tydzień temu na jednym ze straganów, gdzie sprzedają Bułgarzy, Ormianie oraz inni czarnoocy obywatele zobaczyłam dokładnie to, czego szukałam. Spytałam o cenę, lecz usłyszawszy odpowiedź obeszłam się smakiem i wróciłam do domu jak niepyszna. 

Sto dwadzieścia złotych. Może dla kogoś niewiele, ale ja nie jestem przyzwyczajona tyle płacić za ubranie. W szmateksie ceny za taką kurtkę (w zależności od dnia) oscylują w granicach dwa, trzy, a nawet cztery razy niższych.

W tak zwanym międzyczasie w moich myślach wciąż pojawiało się wspomnienie tamtego odzienia, które zapadło mi głęboko w pamięć. Mąż poszedł dziś ze mną do tamtej kobiety. Od ubiegłego wtorku została jej tylko jedna kurtka, w rozmiarze S, więc absolutnie nie dla mnie. Szans na XL nie ma żadnych.

Potem już sama przeczesałam cały bazar wzdłuż i wszerz. Wszędzie szaro, buro i ponuro. Nic z tego, czego szukam. I żeby nie było - nie marzę o landrynkowo różowej kurteczce w rumianki i misie, ale o zwykłej czerwonej - jak wóz strażacki.