Zgubiona przez Męża rękawiczka - nie wiadomo gdzie, ale wiadomo kiedy - wnioskując po tym, kiedy sam zainteresowany się zorientował (czyli w sobotę rano). A pamiętam jak przyszedł po jednym spotkaniu grupy terapeutycznej i opowiadał o koleżance, która z racji tego, że namiętnie gubi rękawiczki, nosi je teraz na sznurku - jak mała dziewczynka. I co? Może warto wziąć z niej przykład?
Nowa para butów, z których jeden mocno dał się we znaki łydce Dyrektora Wykonawczego. Na tyle skutecznie, że był on powodem naszej małżeńskiej kłótni w sobotni wieczór przeciągający się do nocy, powodując moją bezsenność i ogólne wyczerpanie, a że byłam tuż przed TYM konkretnym dniem...
Kalosze w kropki, którym dałam szansę na wywietrzenie, ale z niej nie skorzystały. Śmierdziały okropnie, bo nazywam rzeczy po imieniu, a nie pakuję w kolorowy papierek (nie to, co pani za ladą, ale o tym za chwilę). Poza tym, wkładki usuwały się spod stóp, przesuwając się do przodu w trakcie chodzenia.
Jak na jeden dzień wrażeń wystarczy. I przymusowych odwiedzin w galerii handlowej również. Bo przecież do jednej rękawiczki dwie ręce się nie zmieszczą, więc trzeba kupić nową parę. Wadliwie wyprodukowany but Męża, razem z drugim, został zareklamowany przez ich właściciela. Zwrot pieniędzy od ręki, gdyż nie da się tego naprawić. Reklamacja kaloszy przyjęta. Może jakimś cudem ów "nieznośny zapach wydobywający się z butów i latające wkładki" (pisownia oryginalna pani sprzedawczyni w jednej z obuwniczych sieciówek) zostanie zneutralizowany, a rzeczone wkładki nauczą się chodzić?
W każdym na razie na hasło "buty" reaguję dość nerwowo. Słowo zakazane - póki co.