Czasem (ostatnio coraz częściej) zdarza się, że mniej piszę, bo jest tak, jak powiedziałam wczoraj Mężowi - że czuję się przygnieciona świadomością i wiedzą, które (jak widać) nie zawsze są błogosławieństwem, lecz niekiedy bywają przekleństwem.
Intuicja i własne przeżycia, których doświadczyłam, a także wrażliwość oraz wyostrzony zmysł obserwacji pozwalają mi dostrzec w zachowaniu innych coś, co mnie niepokoi, smuci, przygnębia. Z jednej strony wciąż mam w sobie taką cząstkę Matki Teresy, która aż rwie się, by komuś pomóc, a z drugiej zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam prawa ingerować w czyjeś życie o ile ktoś sam mnie o to nie poprosi.
Miotam się niekiedy tak mocno, że aż milczę. Siedzę wtedy i myślę. Zastanawiam się i rozważam - co zrobić, co wybrać, jak postąpić? Powiedzieć, czy nie? Odezwać się, czy nie? Czy można to uznać za grzech zaniechania?
Wszystkie moje dylematy związane są z tą najdelikatniejszą sferą, czyli psychiką. Operacja na otwartej duszy wymaga zgody samego zainteresowanego. Nie mogę nikogo do niczego zmuszać. Nawet jeśli widzę na czym polega czyjś problem i widzę sposób jego rozwiązania. Ale to nie ja mam go zobaczyć i rozwiązać. Zerwanie kurtyny iluzji nie należy do mnie.
Ciężko mi czasem. O wiele ciężej niż jestem w stanie to przekazać i wyrazić słowami. Tyle dobra ucieka, tyle dobra się marnuje, tyle dobra mogłoby się wydarzyć. Chęć "naprawiania świata" jest moim (bynajmniej nie jedynym) problemem, z którym codziennie się mierzę i biorę za bary.