Cowieczorny małżeński dialog Karioki i Dyrektora Wykonawczego wygląda mniej więcej tak:
- Nastawiłeś budzik?
- Po co? Przecież ty mnie znowu obudzisz po szóstej.
Coś mi się poprzestawiało i odkąd się tu wprowadziliśmy, stałam się prawdziwie rannym ptaszkiem, co dziwi nie tylko Męża, ale przede wszystkim zdumiewa mnie samą. Zasypiam przed dwudziestą drugą (wczoraj zaproponowałam zalegnięcie w łóżku godzinę wcześniej), a zrywam się skoro świt.
W ogóle mam takie jakieś osobliwe poczucie, że mogę i chcę robić więcej, bo bezczynne siedzenie niekoniecznie mnie kręci. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że czasem w ciszy i spokoju rodzą się całkiem fajne rzeczy i pomysły, ale fakt jest faktem - energia i chęć działania mnie rozpiera.
Odebrałam kolejne zaświadczenie o ukończeniu kursu dla wolontariuszy. W innym miejscu, od innego koordynatora. Wzięłam też skierowanie do konkretnej starszej osoby, której chcę pomóc. Tym razem muszę poczekać na telefon od pracownika socjalnego, zajmującego się tamtą panią.
W domu pomocy społecznej, który odwiedziłam w ubiegły czwartek, zderzyłam się z obojętnością i brzydko mówiąc olewaniem wolontariuszy (do dzisiaj nie doczekałam się bowiem na obiecany telefon od pani kierownik). Cóż - przykro, że przez biurokrację jednych cierpią ci, którzy potrzebują kontaktu z drugim człowiekiem.
Systemu nie zmienię, głową muru nie przebiję, więc idę tam, gdzie jestem w stanie otrzymać konkretne informacje i wskazówki. Koordynator to przede wszystkim człowiek, a jak wiadomo każdy jest inny i dla kogo innego pracuje. Ten, z którym miałam przyjemność spotkać się dzisiaj, poprowadził mnie jak za rączkę przez wszystkie procedury, a na koniec - choć nie chciałam - wcisnął mi bilety autobusowe, żebym nie musiała dopłacać z własnej kieszeni do swojej pracy na rzecz innych.
A co się z tego wszystkiego wykluje, czas pokaże. Wierzę w przeznaczenie. Poczekam więc cierpliwie, bo czuję, że warto. Na dobre zdarzenia zawsze przychodzi właściwa pora.