Po moich i Męża kilkukrotnych próbach i namowach wreszcie odwiedziła nas matka. Zrobiła to oczywiście w tajemnicy przed ojcem, w drodze powrotnej od lekarza.
Mam nieodparte wrażenie, że takie jej ociąganie się i odkładanie na później przekroczenia progu tej kawalerki było (i nadal jest, ale o tym za chwilę) ucieczką przed świadomością tego, co się stało, czyli że my naprawdę się wyprowadziliśmy.
Jeszcze kiedy pakowałam nasze rzeczy, matka upewniała się kilkakrotnie, że nie zabiorę wszystkich ubrań, butów, książek i tak dalej. Za każdym razem jak przyjeżdżaliśmy z Mężem do rodziców, rodzicielka stała nade mną i patrzyła co wyjmuję z szaf i pawlaczy i co wkładam do siatki, z którą przyszłam. Moje rzeczy stojące na półkach dają jej chyba poczucie bezpieczeństwa, podtrzymując iluzję, że wyszliśmy gdzieś na chwilę i zaraz wrócimy.
Siedzieliśmy więc we troje przy stole. Piliśmy herbatę, jedliśmy słodkie bułki. Matka rozglądała się po całym mieszkaniu, doszukując się minusów - że kuchnia taka mikroskopijna, że w łazience nie ma umywalki, że okna utkaliśmy watą, bo wieje, że pociągi hałasują...
Dyrektor Wykonawczy wyszedł do pracy, a ja zostałam z nią sama. Matka z córką. Więzy krwi i geny, mniejsze lub większe podobieństwo fizyczne - tyle nas łączy na pewno. A tematów do rozmowy brak. Ona ma swoje życie, ja swoje. Jej zainteresowania nie są moimi i odwrotnie.
Nie wiem czy ona się wstydzi przed sąsiadami z klatki, że nie mieszkamy już U NIEJ (o tym też za chwilę), czy też może woli wmawiać sobie (oraz im też) inną wersję, ale przyznam, że zdumiała mnie jej reakcja kiedy jedna z sąsiadek spytała ją wprost czy się wyprowadziliśmy, bo widziała firmowy samochód dostawczy pod klatką i Męża, który znosił do niego nasze rzeczy. "Powiedziałam jej, że twoi znajomi wyjechali, a wy opiekujecie się ich mieszkaniem" - usłyszałam. I po co te kłamstwa?
A teraz a propos tego mieszkania U NIEJ. Jestem jedynym dzieckiem swoich rodziców. W ich mieszkaniu jestem zameldowana od czasu jak skończyłam pół roku, bo właśnie wtedy się tam wprowadziliśmy. I teraz, po prawie czterdziestu pięciu latach życia dowiaduję się, że ja nigdy nie byłam u siebie...
Chociaż faktycznie, gdyby na całą sprawę spojrzeć z prawnego punktu widzenia, mieszkanie należy do nich. Kilka lat temu, kiedy byłam w Anglii, wykupili je na własność i chcieli na mnie przepisać u notariusza, ale szybko zmienili zdanie jak tylko dowiedzieli się o planowanym ślubie z jeszcze nie Mężem, którego nie akceptowali jako swojego zięcia.
Cóż - obiecanki cacanki - dla mnie nic nowego - nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz tak mnie potraktowali. Zdążyłam się przyzwyczaić, że ich słowa nie są wyznacznikiem bezpieczeństwa i mogą je rzucać na wiatr, z czego skwapliwie korzystają.
Dobitnie i stanowczo poinformowali mnie, że mieszkanie jest ich i tylko ich. W obecności notariusza pisemnie zastrzegli sobie, że oboje mają w nim mieszkać dożywotnio, a kiedy umrą, mogę w sądzie dochodzić swoich praw, bo tak naprawdę ono mi się wcale nie należy.
Wtedy mnie zamurowało i odjęło mi mowę. Teraz jest mi to obojętne. Ich mieszkanie, ich wybór, ich decyzja. Mogli je zapisać komu chcieli, nawet jeśli tą osobą nie jestem ja.