Kto mnie uważnie czyta ten pamięta, że jeśli chodzi o jedzenie, na świątecznym stole wystarcza mi reguła trzy razy "s" - schab, sernik i sałatka. Ten pierwszy piecze nam matka, ten drugi kupujemy w cukierni, tę trzecią robimy z Mężem, a ściślej rzecz biorąc on siedzi i kroi, a ja robię to, co mi najlepiej w życiu wychodzi, czyli mieszam (najwygodniej w wyparzonej w gorącej wodzie łazienkowej misce) i dodaję smaku na oko i język (dużo majonezu, trochę mniej chrzanowej musztardy oraz łyżkę cukru).
Składniki widoczne na zdjęciach (po dwie puszki zielonego groszku i kukurydzy, sześć marchewek, cztery pietruszki, jeden średni seler, cztery jabłka, sześć ogórków kiszonych, dwie cebule, sześć ziemniaków i cztery jajka na twardo) obowiązują w przypadku dwóch łakomych głodomorów (czytaj: Karioka i Dyrektor Wykonawczy) oraz dwóch normalnych zjadaczy (czytaj: rodzicielka i pani Em).
Potrzebny jeszcze będzie stół, spora deska do krojenia (tę szklaną w owoce przywieźliśmy z Anglii), ze dwa ostre noże, wygodne krzesło, ocean cierpliwości głównego wykonawcy (czyli Męża) i ktoś, kto przyniesie chusteczkę (w razie łez wywołanych cebulą), a także poda coś do picia i jedzenia (czyli Karioka).
Czas na wykonanie wynosi około dwóch godzin uporczywego i rutynowego machania nożem plus tyle, ile trzeba gotować wspomniane wyżej marchewki, pietruszki, seler, ziemniaki i jajka. Mieszanie i doprawianie (połączone oczywiście z obowiązkową degustacją) są już czystą przyjemnością i zajmują zaledwie chwilę.