Wczoraj wieczorem rozmawiałam przez telefon z jedną bardzo fajną babką kiedy usłyszałam domofon. Dzwonił Mąż. Dziwne, bo przecież ma klucz i sam sobie potrafi otworzyć. Nic to - nacisnęłam przycisk i wróciłam do przerwanej pogawędki, a po chwili ujrzałam Dyrektora Wykonawczego, na kolanach, z pięcioma bukietami goździków (w pięciu różnych kolorach) w dłoniach.
Potem jeszcze miałam zamknąć oczy i nadstawić ręce.
- Nie bój się, to jest coś co znasz i lubisz - powiedział Głos Rozsądku.
- Dawid Podsiadło! - krzyknęłam ucieszona.
W moich rękach wylądowała butelka naszego ulubionego kawowego likieru. Niespodzianka się udała.
A ja, pod pretekstem, by Mąż wyjął pierś z indyka na dzisiejszy obiad, poprosiłam go o otworzenie lodówki i sięgnięcie do zamrażalnika, licząc na to, że zauważy tortownicę (wraz z zawartością) na półce.
- Tam jest sernik! - z niedowierzaniem w głosie cichutko szepnął i się uśmiechnął.
Zjadliwy jest. Nawet całkiem smaczny wyszedł. Tylko żelatyna popsuła efekt, bo porobiły się grudy i grudki. Albo coś w przepisie było nie tak, albo to ja gapa jestem. Następnym razem będzie lepiej. Delektowaliśmy się sernikiem, popijając go ostatnią pozostałością po świętach, czyli likierem wiśniowym.