Pada. Nie pada. Słońce świeci. Granatowe chmury. Grzmi. Błękitne niebo. Przejaśnia się. Błyskawica. Leje. I tak w koło Macieju. W dowolnej kolejności, gdyż po którymś tam razie straciłam już rachubę.
Najpierw wyszedł Mąż. Do osiedlowego sklepu. Wstrzelił się w posuchę na niebie. Potem zjedliśmy obiad i poszliśmy razem po biedronkowe zakupy. Deszcz złapał nas po drodze. Wróciliśmy, a kiedy znowu zaświeciło słoneczko, wyszliśmy ponownie. Dyrektor Wykonawczy w ramach gwarancji wymienił parasol z powyłamywanymi drutami na nowy (bardzo dziękujemy miłej pani z Rossmanna), który za chwilę zdążył przetestować w warunkach opadowych.
W tak zwanym międzyczasie (korzystając z chwilowego przejaśnienia) zdołałam zrobić parę fotek - nawet wał przeciwpowodziowy się załapał oraz okoliczne koty dokarmiane przez właścicielkę ciucholandu.
Nie obyło się jednakże bez przygód, czyli niedyspozycji Męża (mało brakowało i by zasłabł), która zakończyła się w aptece, na krzesełku, z kubkiem wody w dłoni i moimi pytaniami o stan zdrowia Głosu Rozsądku oraz chęcią wykonania telefonu na pogotowie.
- Jak się czujesz? - pyta zatroskana żona, czyli ja.
- Jak na wojnie - odpowiada Mąż.
- Czemu?
- Bo pod ciągłym obstrzałem twoich pytań.