Lubię deszcz. Nawet bardzo. Ale wszystko ma swoje granice. Moje właśnie zostały przekroczone. Bo ile można? Waniliowe ptasie mleczko z Milki też lubię (i to bardzo), lecz gdybym miała jeść je dzień w dzień, szybko znienawidziłabym jego smak. Z deszczem mam podobnie. Szczególnie gdy leje (nie pada, nie siąpi, nie mży) bez chwili przerwy odkąd tylko otworzyłam rano oczy.
Siedzimy więc z Mężem w domu. Jak w więzieniu. Oczywiście, że możemy wyjść. Pytanie brzmi: "czy warto mieć mokre buty i resztę ubrania?" Moje zareklamowane (bo cuchnące) kalosze czekają na odbiór w salonie obuwniczym od kilku miesięcy. Raczej ich stamtąd nie zabiorę, gdyż śmierdzą tak, że głowa boli.
Na domiar złego przedwczoraj Dyrektor Wykonawczy złamał druty w parasolu (żeby było śmieszniej i raźniej okazało się, że i matce w ten sam dzień przydarzyło się dokładnie to samo). Pewnie nie zrobił sabotażu. Bardziej obwiniam wiatr, ale fakt jest faktem. Parasol spróbujemy zareklamować, bo kupiliśmy go w kosmetycznej sieciówce i mamy paragon. Żeby tam się dostać, trzeba wyjść z domu.
Głos Rozsądku przy stole pisze post na swoim blogu, a ja tutaj. Potrzebuję kolorów kiedy za oknem jest szaro, buro i ponuro. Miniaturki zielonego i szafirowego lakieru kupiłam w ubiegłym roku. Fajnie wyglądają na paznokciach u stóp. Niedawno zdecydowałam się na niebieski i koralowy, które pięknie prezentują się na moich bladych dłoniach.