Wczoraj wieczorem prawie udało mi się zasłabnąć w kościele, więc jeśli nie muszę (a dzisiaj nie ma takiej potrzeby), wolę zostać w domu niż wychodzić prosto pod strumień tego lejącego się z nieba żaru. Po co Mąż ma mnie szukać po szpitalach? W mieszkaniu przynajmniej jest o wiele chłodniej niż na dworze.
Jak już siedzę w areszcie domowym, robię co się da i co potrafię. Wstawiłam dwa prania, wywiesiłam na balkon, zdjęłam, poskładałam i pochowałam to, co już zdążyło wyschnąć, a sporo tego nazbierałam. Podgrzałam obiad i chyba nawet nie przypaliłam garnka, czym zapewne ucieszę Dyrektora Wykonawczego kiedy przyjdzie z pracy.
Na upały dobre jest to, co mokre i chłodne. Zrobiłam więc pomarańczową galaretkę z kawałkami pomarańczy. Na wierzch odrobina (no dobrze - dużo więcej niż odrobina) bitej śmietany i gotowe. Jutro będzie truskawkowa truskawka, gdyż zostanie nam trochę owoców z kolejnej porcji koktajlu, którego chęć przygotowania zgłosił już Głos Rozsądku.