Trzeci dzień z rzędu nie wychodzę z aresztu domowego. No, może nie do końca, bo w poniedziałek zmuszona byłam zejść na dół, by otworzyć Mężowi drzwi. Zepsuł się bowiem domofon na klatce, a Dyrektor Wykonawczy akurat tego dnia nie wziął kluczy od mieszkania. No i jeszcze wychodzę na balkon, żeby powiesić pranie, które schnie w mgnieniu oka, więc korzystam z okazji. Słońce też nie pozostaje mi dłużne - natychmiast następuje wyrzut czerwonych plam na moich przedramionach, których nie posmarowałam kremem z filtrem, ale kto by wpadł na to, że trzeba to zrobić w takiej sytuacji?
Jako ogromny plus odnotowuję fakt, iż w domu jest fajnie. Cień i raczej w miarę chłodno. Maksymalnie temperatura sięgnęła dwudziestu sześciu kresek, więc jest w porządku. Promienie słoneczne mamy przez dłuższą chwilę przed południem, a potem spokój.
Usnąć trudno - szczególnie, że coś za coś. Okno na noc zostawiamy na mikrowentylację. W przeciwnym bowiem razie hałas pociągów nie daje nam spać. Rano dosypiam jeszcze - tak mniej więcej do ósmej, a kładziemy się po dwudziestej pierwszej, gdyż oboje jesteśmy osłabieni.
Upały są dla mnie najgorsze i szczerze ich nie cierpię. Bardzo ciężko mi się oddycha, łatwo się męczę i dusi mnie w klatce piersiowej. Z jedzeniem też mam problem, bo nie przyswajam niczego ciepłego (nawet kawę piję dopiero jak przestygnie). Musi być coś chłodnego, miękkiego i mokrego. Dlatego dzisiaj na obiad (specjalnie dla samej siebie) przygotowałam sałatkę grecką. A na deser truskawkowa truskawka - tym razem wersja lżejsza, bo bez bitej śmietany.