Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 29 sierpnia 2014

1.799. Jak motyl

Jestem już po trzynastu owocnych spotkaniach z Czarodziejem, w tym po dziesięciu właściwych sesjach. Czasem żałuję, że nie o wszystkim mogę tu napisać, ale tak to już jest podczas terapii, że kontrakt jest kontraktem i na niektóre sprawy należy spuścić kurtynę milczenia.

W związku z tym, iż niebawem koniec miesiąca (oraz wakacji), tak sobie pomyślałam, że może to dobry czas, by skrobnąć coś w powyższym temacie, który choć jeszcze nie jest domknięty, trwa sobie w najlepsze, a ja (i nie tylko ja) gołym okiem (oraz innymi zmysłami) widzę i odczuwam jego efekty.

Co przede mną?

"Odczarowania" wymaga jeszcze kilka kwestii - uporczywe i upierdliwe nękające mnie migreny, skubanie przeze mnie skórek wokół paznokci w sytuacjach stresowych oraz stan podwyższonego lęku kiedy jestem świadkiem kłótni, awantur, czy krzyków innych ludzi. Chyba tyle. Póki co, bo czasem coś jeszcze wychodzi na światło dzienne w trakcie spotkań.

Co za mną?

Jeśli chodzi o to, co już zyskałam, jest tego o wiele więcej. Przede wszystkim wzrosło moje zadowolenie z życia, poprawiła się jego jakość. Większa (i bardziej przeze mnie odczuwalna) jest także radość, wdzięczność, spokój, poczucie bezpieczeństwa, energia do działania, nadzieja, wiara, miłość, siła, uśmiech, zrozumienie, zaufanie, akceptacja, poczucie humoru, dystans do tego nad czym nie mam i nie będę mieć kontroli.

Całkowicie odstawiłam inhalatory i w ogóle nie odczuwam ich braku, gdyż wszelkie duszności w klatce piersiowej ustąpiły. Jestem pogodniejsza, z większą życzliwością podchodzę do ludzi i z przymrużeniem oka na wiele innych spraw. Przestałam nasłuchiwać większości zewnętrznych odgłosów, które są nieuniknione i naturalne.

Cieszę się tym co mam, jaka jestem i w jakim punkcie życia się znajduję. Dbam o siebie jeszcze bardziej. Zmieniam się, stając się kwintesencją kobiecości - choćby w kwestii upodobań do pojawiających się w szafie sukienek. Zaczynam lubić przebywanie w kuchni i przygotowywanie nawet najprostszych posiłków, czy deserów (trzy galaretki tężeją w lodówce, więc jutro znowu śmietanowiec).

Mam potrzebę dbania o dom, o jego wygląd. Wygoniłam przebrzydłego lenia z siebie. Odezwał się we mnie ogrodnik i florysta w jednym, czyli wzmożona ochota na uprawianie wciąż nowych ziół i kwiatów doniczkowych (wczoraj kupiłam w Lidlu pachnącą miętę). Potrzebuję zieleni na parapecie okiennym.

Zauważyłam, że potrafię zapanować nad moją wrażliwością, która w pewnych okolicznościach mogłaby obrócić się przeciwko mnie i odbić się negatywnie na moim zdrowiu (zarówno fizycznym, jak i psychicznym). Empatia w stosunku do drugiego człowieka jak najbardziej, ale z równoczesnym zatroszczeniem się o siebie, czyli zachowanie równowagi, by żadna ze stron nie ucierpiała i nie była pokrzywdzona.

Jestem w stanie nawiązać relację, zdobyć zaufanie, złapać dobry kontakt z osobą chorą i być przy niej oraz wspierać ją kiedy tego potrzebuje - normalnie, po ludzku, szczerze i otwarcie rozmawiać oraz żartować, ale przede wszystkim słuchać i odczytywać niewerbalne sygnały przez nią wysyłane. Jestem coraz mocniej przekonana, że droga do hospicyjnego wolontariatu jest tą właściwą.

Umiem komuś odmówić (jeśli nie chcę czegoś zrobić) albo od kogoś, kto mi szkodzi, całkiem się odciąć i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie czuję się winna i nie daję sobą manipulować. Nie wchodzę w słowne przepychanki i bezsensowne wymiany zdań, które prowadzą na manowce. Nie daję się sprowokować. Nie kopię się z koniem i nie walczę z wiatrakami.

Rozwijam się. Kształcę. Doskonalę. Czytam. Zmieniam przekonania na zdrowe i dobre dla mnie. Dowiaduję się rzeczy, o których istnieniu oraz wpływie nie miałam do tej pory zielonego pojęcia. Myślę. Łączę fakty. Układam puzzle. Kojarzę objawy ze źródłem. Wyciągam wnioski. Odrabiam lekcje. Uczę się nieustannie. Czerpię z wiedzy, mądrości, doświadczenia i przeżyć innych ludzi.

Jeszcze lepiej dogaduję się z Mężem. Paradoksalnie jego słynne (z napisanego jakiś czas temu przeze mnie do niego na blogu listu) kłamstwa i kłamstewka wyszły nam obojgu na dobre, gdyż przyczyniły się do odnalezienia źródła problemu w moim dzieciństwie; problemu, który został już odinstalowany, a w jego miejsce wgrał się nowy program.

Świadomie wybieram wyszukiwanie plusów, niż koncentrowanie się na minusach. Uciekam więc jak najdalej od malkontentów, pesymistów, narzekaczy, pieniaczy, zazdrośników, zawistników, trujących bluszczy, porównywaczy, nudziarzy, wiecznych zamartwiaczy, czarnomyślicieli, katastrofistów, utyskiwaczy, użalaczy, rozpamiętywaczy oraz innych podobnie toksycznie zachowujących się osób.

Za każdym razem z gabinetu Czarodzieja wyfruwam jak lekki, radosny, uśmiechnięty, piękny i bajecznie kolorowy, zakochany na nowo w życiu motyl, cieszący się pięknem tego świata, które docenia w obecnej chwili oraz które odkryje we wszystkich innych, czekających na niego w przyszłości.

Jestem szczęśliwa. Jak nigdy przedtem. A wciąż jeszcze trochę przede mną...