Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 30 sierpnia 2014

1.801. Mistrz

Nasza sąsiadka zadała mi wczoraj wieczorem pracę domową w postaci popytania wśród ludzi o chętnego, który zawiezie ją po niedzieli na trzecią chemię. Z racji tego, że nie ma zaufania do miejscowych lekarzy, zdecydowała się na mastektomię i dalsze leczenie 350 km stąd. Tylko że pojawia się problem dojazdów, gdyż trzeba wyruszyć w nocy, by około siódmej rano być w szpitalu, a potem poczekać aż zrobią badania, zakwalifikują na chemię, a ta ostatnia zejdzie do ostatniej kropli.

Jeśli o mnie chodzi, prawa jazdy nie posiadam, a Głos Rozsądku ma już nieważne, gdyż to, które miał, było wyrabiane podczas naszego pobytu w Anglii. Teraz nie ma sensu dodatkowo płacić za coś, z czego i tak nie korzystamy - nie posiadamy bowiem samochodu. Tak więc nawet nie mogliśmy wziąć samych siebie pod uwagę w kwestii powyższych poszukiwań.

Przejrzałam swoje kontakty w komórce, a potem to samo uczynił Mąż. Od rana obdzwanialiśmy kilku odpowiedzialnych, niepalących, ostrożnie jeżdżących panów, z których dwóch odmówiło nam od razu, a na pozostałe telefony z odpowiedzią czekaliśmy, lecz owo czekanie przerwała nam sama zainteresowana, która w międzyczasie znalazła już właściwą osobę. Jak się potem okazało chętnych było więcej, co bardzo dobrze świadczy o pomocy międzyludzkiej i raduje serce w potrzebie.

Sąsiadkę przyuważyliśmy z balkonu jak wracała do domu, pomachaliśmy do niej, a chwilę później - wprost ze schodów - zgarnęliśmy ją na kawę. Weszła, zobaczyła moje stojące na wierzchu pudełko wędkarskie wypełnione kolczykami, zaczęła się śmiać tym swoim zaraźliwym śmiechem i stwierdziła: "ale z ciebie sroka". Wycelowała w dziesiątkę, gdyż już od lat Dyrektor Wykonawczy mówi na mnie "sroczka".

W tym całym procesie myślowym i burzy mózgów, czyli do kogo by tu jeszcze można zadzwonić zdążyliśmy z Mężem ogarnąć jakoś śniadanie, zrobienie śmietanowca, umycie całej góry brudnych naczyń, próbę (niestety nieudaną) wywabienia plamy z mojej bluzki, wstawienie i rozwieszenie prania, przesadzenie mięty do większej doniczki, wyjście po pieczywo oraz spożywcze i owocowo-warzywne zakupy, wizytę w barze mlecznym po zupę ogórkową oraz pieczarkową na nasz dzisiejszy obiad, wypicie dwóch kaw (plus trzeciej w towarzystwie sąsiadki), uczczenie tysiąc osiemsetnego postu na blogu kieliszkiem nalewki wiśniowej i popołudniowy spacer.

Grunt to dobra organizacja, a w tym przecież jestem prawdziwym mistrzem.