Co robi Karioka z Mężem w niedzielne przedpołudnie? Idzie "w gości" do sąsiadki, która telefonuje do mnie aż dwa razy i nas pogania, bo wujek czeka i koleżanka czeka, a nas jeszcze nie ma.
Policzywszy szybko w myślach stan osobowy tamtego mieszkania, wysłałam Dyrektora Wykonawczego po pięć talerzyków, by za chwilę odnieść je z powrotem wraz z leżącymi na nich kawałkami krojonego w biegu śmietanowca.
Wujek w międzyczasie uciekł, gdyż przestraszył się nas dwojga, co sąsiadka skomentowała, że on normalny jest, więc do towarzystwa za bardzo nie pasował i wolał się ewakuować przed naszym wejściem.
W trybie pilnym przeszliśmy szkolenie z zakresu jak, po co, ile, za ile i takie tam. Kości zostały rzucone. To mój i Męża kolejny pierwszy raz, bo w takie klocki jeszcze nigdy wcześniej nie graliśmy.
Na stole trochę słodkości stało, a pies, który żebrał i żebrał, lecz nic nie wyżebrał, w końcu wziął sprawy w swoje ręce (a raczej pysk) i sam się poczęstował paluszkiem ptysiowym, po czym uciekł do drugiego pokoju, by w samotności dokonać zakazanej konsumpcji.
Dyrektor Wykonawczy zamiast do specjalnego kubeczka wrzucił wszystkie kości do tego, w którym miał swoją kawę, a ja nie wiedzieć w jaki sposób w obu rozegranych w cztery osoby partiach, dwukrotnie zajęłam drugie miejsce. Wygrała oczywiście sąsiadka.
Może i dobrze, że wspomniany wujek tego wszystkiego nie widział, gdyż nikt z obecnych normalnie na pewno się nie zachowywał. Nasz śmiech słychać było chyba w całym bloku.
A punktację Męża (po lewej) oraz moją (po prawej) dostaliśmy na pamiątkę. Teraz Głos Rozsądku będzie mi tłumaczył na czym polega gra w kości. Bo ja tylko rzucałam.
Będąc na emigracji zakupiliśmy sobie takie magiczne drewniane pudełko, żeby się nie nudzić w długie i ponure angielskie wieczory. W środku znajdują się bierki, domino, karty. Kości też tam są, ale jakieś inne - ponoć pokerowe. No i teraz potrzebujemy instrukcję obsługi tego ustrojstwa.