Bardzo przyjemnie i miło spędzamy sobotę. Najpierw zrobiliśmy sobie długi spacer do mieszkania rodziców. Po drodze prawie siłą zaciągnęłam Męża do sklepu, by zmierzył czapkę z pomponem. Według mnie wyglądał w niej genialnie, ale on sam źle się czuł, więc wyszliśmy z niczym.
Za to z domu rodzinnego zabraliśmy trzy pełne siaty - kurtka zimowa Dyrektora Wykonawczego oraz mój długi płaszcz, a do tego jeszcze kilkanaście książek, obrus na stół i koszulę dla Głosu Rozsądku. No i zupę ogórkową - jedną ze specjalności mojej mamy. Ugotowała ją dla nas na jutrzejszy obiad. Nie wypadało nam odmówić.
Jakoś dojechaliśmy z tym całym majdanem do kawalerki. Rozpakowaliśmy zawartość siatek, odsapnęliśmy chwilkę i udaliśmy się do galerii handlowej. Oczywiście na piechotę w obie strony. "Magia świąt" dotarła i tam - girlandy, choinki, prezenty, bombki oraz wszelkie inne ozdoby królowały gdzie okiem sięgnąć.
Zrobiliśmy rekonesans obuwniczy. Dwie pary kozaków odpadły po pierwszym moim na nie spojrzeniu, a gdy wzięłam je do ręki miałam dwieście procent pewności, że nawet za darmo bym ich nie chciała nosić. Pechowe numerki to jedynka i trójka. Fantastycznie na moich długich nogach prezentuje się za to dwójka.
Jeśli ktoś myśli, że dokonałam zakupu, jest w błędzie. Zawsze na początku grudnia są promocje - przeważnie obniżka pięćdziesięcioprocentowa. Poczekam sobie cierpliwie na tę przecenę. Być może wtedy do podlinkowanej już dwójki dorzucę jeszcze rewelacyjnie wyglądające botki, którym nie mogłam się oprzeć i wręcz musiałam je przymierzyć.