Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 14 stycznia 2015

2017. Dwa światy

Śmiem twierdzić, że nie miałam i nadal nie mam problemu z oddzieleniem rzeczywistości od świata wirtualnego, który znika wraz z wyłączeniem laptopa. Znika dosłownie - wraz z ludźmi, z którymi kontakt odbywa się jedynie za pośrednictwem monitora. Nie odczytam maila dopóki nie zajrzę do skrzynki, a nie mam w zwyczaju robić tego ze swojej komórki, która służy mi najczęściej do dzwonienia, rzadziej do pisania SMS-ów (których szczerze nie znoszę), czy robienia zdjęć (jeśli akurat nie wzięłam ze sobą aparatu).

Mam dystans do Internetu i tego, co się w nim dzieje. Im jestem starsza, tym jest on większy. Jako Kariokę znacie mnie tutaj, bo życie prywatne oddzielam od blogowego grubą kreską. Ale nie każdy tak ma. Ostatnio (prawdopodobnie na skutek mniejszej aktywności w tym miejscu) przekonałam się, że nawet osoby, które mają na mnie prywatne namiary, kontaktują się ze mną za pośrednictwem blogowego profilu na FB, zwracając się do mnie jako do Karioki. Najwidoczniej świat wirtualny przesłonił im rzeczywistość. Smutne, lecz prawdziwe.

Zmiany zapoczątkowane w ubiegłym roku, które w miarę dokładnie opisałam w ostatnim poście 2014., rozszerzają się na coraz to nowe obszary mojego życia, myślenia, odczuwania i działania. Przyzwyczajeni do czytania codziennych postów, niektórzy bardziej zaciekawieni i odważni, poczuli się zaniepokojeni moim przedłużającym się milczeniem, dopytując co z blogiem, czy coś się stało, bo przecież to do mnie niepodobne.

Spieszę więc donieść, że jest dobrze. Nawet bardzo dobrze. Muszę rozczarować tych, którzy myśleli, że umarłam/zachorowałam/rozstałam się z Mężem* (*niepotrzebne skreślić). Nic z tych rzeczy. Żyję i mam się wyśmienicie. Dyrektor Wykonawczy również.

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły bardzo szybko oraz intensywnie. Sporo się wydarzyło. Oto i całkiem pokaźna lista:

- odebrałam pozytywny wynik MR głowy Głosu Rozsądku,
- przeczytałam "Zapis umierania",
- kurierzy dostarczyli mi zamówione farby oraz eko torby,
- razem z Dyrektorem Wykonawczym poszliśmy do księdza na plebanię,
- sprułam wiszący w szafie żółty sweter i własnoręcznie zrobiłam z niego na drutach komin oraz pierwszą w życiu czapkę,
- miałam sen o bliźniaczej ciąży pozamacicznej,
- dostałam uczulenia na powiekach, a do tego jeszcze zrobił mi się krwawy wylew w prawym oku i zamiast na wolontariat do hospicjum musiałam udać się do prywatnego gabinetu okulistycznego po fachową pomoc i ratunek (maść oraz krople) - na miejscu wyszło ponadto na jaw, że potrzebuję mocniejszych soczewek do czytania i tak z +1.25 w maju ubiegłego roku moja wada wzrosła do +2.0,
- odbyłam kolejną sesję coachingową z Czarownicą,
- wymieniłam kilka maili z Czarodziejem, proponując mu swoją pomoc przy pisanej przez niego książce oraz artykule,
- wraz z Mężem odwiedziłam właścicielkę mieszkania,
- po kilku telefonach do administracji oraz konsultacji z mieszkającą nad nami starszą panią, przyszli do nas kominiarze i po dokładnym sprawdzeniu zamontowali na dachu specjalną nasadę kominową, dzięki czemu piecyk się nie nagrzewa, spaliny nie ulatniają, a ciąg jest lepszy,
- na urodziny dostałam od Dyrektora Wykonawczego obiecany młotek i kombinerki - uczciliśmy ten fakt wielkim obżarstwem w postaci zamówienia największej pizzy w mieście i wypicia dwóch kieliszków czerwonego wina,
- oddałam w laboratorium krew do badania (cholesterol, glukoza i TSH), by z wynikami pójść na kontrolną wizytę do endokrynologa,
- spędziłam kilka godzin z mamą (przy kawie i cieście), która wpadła do kawalerki z życzeniami i prezentem w postaci pieniędzy na wymianę soczewek w starych oprawkach,
- przez całą dobę byłam wyłączona z czytania i pisania, gdyż na ten czas zostałam pozbawiona swoich okularów,
- nabyłam w lumpeksie śliwkową spódnicę, czekoladowy sweter z golfem, wiśniową bawełnianą bluzkę z długim rękawem oraz półprzezroczystą i zwiewną beżowo-popielatą tunikę,
- przegadałam kilka godzin przez telefon z taką jedną wariatką,
- kupiłam wreszcie tarkę do ziemniaków (nie zważając na sugestie Głosu Rozsądku, że wystarczy ta miniaturowa, którą mamy), dzięki czemu mogliśmy zjeść usmażone przez Męża placki - nie obeszło się przy tym bez strat w kilku poranionych oraz oparzonych palcach kucharza,
- zaczęłam czytać "Miłość, medycyna i cuda",
- pojeździłam znowu na łyżwach,
- byłam na rozmowie o pracę,
- spotkałam się w kawalerce z dawno niewidzianym znajomym gejem,
- zrobiłam porządek z ubraniami pozbywając się tych, których nosić nie będę oraz tych, które były zniszczone,
- razem z Mężem obejrzałam noworoczne fajerwerki oraz kilkanaście niszowych filmów, wypiłam litry kawy, pospacerowałam (trzymając się za ręce) w deszczu, mrozie, słońcu oraz wietrze, poprzytulałam na dzień dobry i dobranoc, podziwiałam pomarańczowo-różowo-liliowy wschód słońca za oknem, a także rozmawiałam o wielu mniej lub bardziej poważnych kwestiach.

Tak właśnie wyglądała dwutygodniowa rzeczywistość. Normalnie nuda.