Bardzo długi spacer z Mężem (ustawiona na osiem tysięcy kroków znacznie przekroczona norma) zaowocował kilkoma fajnymi fotkami, o pożytkach płynących ze zrobionego porządku na grobie moich dziadków i wujka nie wspominając.
Było nam obojgu tak gorąco (a mieliśmy na sobie jedynie cienkie swetry), że wróciliśmy do domu maksymalnie zgrzani i spoceni. No bo kto by przypuszczał, że w październikowym słońcu ciężko będzie wytrzymać.
Zupa ogórkowa ugotowana rano czekała już na nas w jednym olbrzymim garnku (i w drugim mniejszym na kuchence). W sumie półtorej godziny roboty i spokój z obiadami na trzy dni dla nas, ale i dla innych również.
Bo jak już poruszyłam temat zupny, napiszę tylko tyle, że mama znowu zabrała ode mnie pojemnik grochowej i pieczarkowej, którymi zajadał się ojciec - mimo iż ich do tej pory rzekomo nie lubi(ł).
Dyrektor Wykonawczy zaniósł też grochówkę do pani, u której kończy już masaże, a którą ja uczę angielskiego. Zachwycona była ona, zachwycony był jej dorosły syn, który ponoć zup nie jada...