Kiedy pisałam poprzedni post Mąż uczestniczył w tak zwanej wigilii firmowej, która (jak co roku) dla większości załogi była jedynie pretekstem do niekontrolowanego i niczym nieograniczonego picia na umór. Na szczęście Głos Rozsądku odszedł od stołu w samą porę, by nie musieć patrzeć na pijanych kolegów. Do domu wrócił z torbą prezentową. Zamiast wódki wolelibyśmy dodatkowe łakocie, ale nie ma bata - rokrocznie alkohol w paczce być musi.
Wczoraj Dyrektor Wykonawczy poszedł na targ po śledziowe płaty, a potem zajął się własnoręcznym ich przygotowywaniem. Jako że po cebuli łzy płyną mu jak szalone, krojenie tejże uskuteczniał na balkonie - w promieniach grzejącego w plecy słońca.
Olej słonecznikowy, oliwa z oliwek, pieprz kolorowy, liście laurowe, sok z cytryny, wspomniana już cebula, pokrojone śledzie i zapas pięciu dużych słoików (dla nas i rodziców) gotowy - stoi i "przegryza" się w lodówce.
Podczas gdy Mąż "bawił" się ze śledziami, ja udałam się do paczkomatu, by odebrać ostatnią już w tym roku przesyłkę z książkami. W prezencie od wydawnictwa do zamówienia dołączone były czerwone filcowe choinki do świątecznej dekoracji.
Po południu wybraliśmy się razem na spacer, by pooglądać i sfotografować uliczne dekoracje (zdjęcia w następnym poście), ale przede wszystkim by zajrzeć do ulubionego kościoła, wyspowiadać się i zostać na ostatniej mszy, bo dzisiaj wybieramy się na nasz pierwszy w życiu mecz piłki nożnej na prawdziwym stadionie, który obejrzymy sobie w gratisie z miejsc w loży dla VIP-ów.