Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 18 grudnia 2015

2134. Wyniki

Coraz bliżej święta. Kiedy wczoraj wracałam w deszczu ze sklepu razem z Mężem nie kto inny jak Dyrektor Wykonawczy uświadomił mi, że już za tydzień Wigilia. W wirze wielu spraw w ogóle nie zarejestrowałam tego faktu. Minął kolejny tydzień z mojego życia.

Sobotni wieczór upłynął nam na rekordowo długim, bo aż półtoragodzinnym oczekiwaniu na pizzę, czyli naszą kolację. Warto było, bo dosłownie pochłonęliśmy ją w mgnieniu oka.

Niedziela od samego rana była nie powiem do czego. Test nowej strzyżarki wypadł poniżej wszelkiego poziomu - nie dość, że nakładka zapychała się po dwóch sekundach, do tego jeszcze wyrywała włosy i obcinała nierówno. Gdyby nie stara angielska maszynka Głos Rozsądku wyglądałby jak ofiara pijanego fryzjera. A tak prezentował się jeszcze gorzej, bo chcąc nie chcąc, musiałam ogolić go prawie na zero. Przypominał osiedlowego dresiarza i ani on sobie, ani mnie się nie podobał. Łysy i brzydki.

Po telefonie do rzecznika praw konsumenta i krótkiej konsultacji, maszynka została oddana w sklepie do reklamacji, na której efekty poczekamy do przyszłego roku. A kiedy po południu wychodziliśmy do kościoła, Mąż potknął się i spadł ze schodów - na szczęście gruba warstwa tłuszczu zamortyzowała upadek, w którym nic poważnego mu się nie stało.

Ugotowałam zupę brokułową na schabie, a raczej zupę schabową z dodatkami. Co ja poradzę, że lubię mięso?

Wysłałam mailem trzy aplikacje na oferty pracy, które znalazłam w sieci.

Odebrałam wynik RTG kręgosłupa, ale ilość obcych słów w opisie skutecznie zniechęciła mnie do przeszukania zasobów wujka Google - wolę poczekać na opinię neurologa.


Na warsztatach pisania ikon przez prawie trzy godziny polerowałam papierem ściernym swoją deskę ubrana niczym do operacji - zielony fartuch, niebieskie rękawiczki i taka sama maseczka. A za identyczny zestaw podarowany koleżance z zajęć dostałam w podzięce malowanego na szkle aniołka.


Hałas niemiłosierny, a pył był wszędzie, bo na małej przestrzeni tę samą czynność wykonywało kilkanaście osób. Ale efekty porażające. Zdołałam też zabejcować tył i boki deski.


Środa była pełna wrażeń ekstremalnych. Im bliżej poradni onkologicznej, tym bardziej idąc do przodu, nogi szły mi do tyłu. W ciągu półtorej godziny moje piersi zostały sfotografowane pod każdym kątem, a potem jeszcze doczekały się nacierania żelem i masażu głowicą od aparatu USG. Odetchnęłam z ulgą - ogromną - co prawda torbiel na torbieli torbielą pogania, ale poza nimi wszystko w porządku - nawet nie ma wskazania do biopsji. Okazało się również, że po porównaniu wyniku z ubiegłego roku największa torbiel się zmniejszyła - najprawdopodobniej na skutek regularnego (rano i wieczorem) zażywania przeze mnie Mastodynonu.


Jak szaleć, to szaleć. Mało mi było dwóch wyników, to poszłam jeszcze po trzeci - z cytologii. I też pięknie jest.


Żeby nie było, że tylko badania i wyniki - miałam również czas na rzeczy przyjemne - przypadkowe spotkanie z kolegą z klasy z liceum (lekarz radiolog), z dwiema znajomymi z kursu u Czarodzieja (rejestratorka i logopeda), z wielce pomocną szefową rejestracji (mam do niej przyjść po sylwestrowej wizycie u onkologa w celu wyznaczenia terminu na przyszły rok) i z samym Mistrzem - Mąż wreszcie zrobił nam fotkę, która stoi na półce obok tej z księdzem Kaczkowskim.

Po powrocie do domu czekałam na odwiedziny właścicielki mieszkania, która przyszła po comiesięczny "haracz". Oprócz zwrotu za ogrzewanie, dostaliśmy od niej całą siatkę jabłek oraz przepiękny i okazały cyklamen.


Niedługo po wyjściu jednej, zjawiła się druga, czyli koleżanka z kursu PJM. Przy kawie i ciastkach przygotowywałyśmy się do egzaminu migając wszystkie poznane do tej pory słowa, literując różne wyrazy oraz pokazując liczebniki.

Czekanie na badania, wyniki, czy jakieś ważne wydarzenia stresuje mnie na tyle, że chciałabym wejść i wyjść jak najszybciej z wiedzą - na tarczy, czy z tarczą. Dlatego umówiłam się na egzamin z PJM jako druga. Jak dobrze obliczyłam, ostatni komisyjny sprawdzian wiadomości miałam 15 lat temu i był to kolos rozłożony na raty, czyli CPE.

Zdałam i tamten i ten. Następny certyfikat do mojej kolekcji. Plus bardzo miłe słowa prowadzącego - że nie wyobraża sobie, by mnie nie było na drugim stopniu, gdyż mam do migania ogromne predyspozycje - w postaci zdolności, przyswajalności oraz sprawnych długich palców.



Nie powiem ile stresu kosztował mnie ten tydzień. Nie przyznam się iloma czekoladami go zajadałam. Ale pochwalę się, że za zdany egzamin dostałam od Męża całkiem pokaźnych rozmiarów nową tabliczkę.

Gdyby nie wsparcie Dyrektora Wykonawczego, gdyby nie jego obecność - i ta fizyczna i ta na odległość, byłoby mi pewnie o wiele trudniej. Jego wiara we mnie, słowa otuchy, trzymanie za rękę, przytulanie dodawały mi skrzydeł. Taki Mąż to skarb i najpiękniejszy prezent od Stwórcy.