Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 15 kwietnia 2017

2313. Jak w kołowrotku

Jeszcze w niedzielę Mąż poszedł do najbliższej dyżurującej apteki, by dokupić mi lekarstwa, gdyż na skutek jakże nieprzewidywalnie zmiennej pogody dawka zaordynowana przez doktora Tomasza okazała się niewystarczająca, a ja nie chciałam rozpoczynać nowej pracy będąc chorą.

W poniedziałkowy poranek przekonałam się, że wciąż (i na nieszczęście) w XXI wieku w niektórych miejscach panuje głęboki PRL - zarówno jeśli chodzi o wystrój, jak i mentalność oraz podejście do załatwiania spraw urzędowych. Odwiedzając pokój, w którym rządziły panie kadrowe, miałam wrażenie, że jestem bohaterką filmów Barei. 

Obowiązek pracodawcy dotyczący przeprowadzenia badań lekarskich oraz podpisania z pracownikiem umowy o pracę jeszcze przed jej rozpoczęciem, który regulowany odpowiednimi przepisami wszedł w życie we wrześniu 2016 roku, nie miał racji bytu w tamtej instytucji. Nie omieszkałam o tym fakcie poinformować swoją szefową, której pozycja nie była na tyle silna, by wyegzekwować prawa pracowników, gdyż i ona padła ofiarą jadu, frustracji i ochrzanu otrzymanego od niepodzielnie panujących kadrowych.

Trochę to skomplikowane, bo moim faktycznym pracodawcą jest firma o innej nazwie niż miejsce, w którym pracuję, a kadry, księgowość i płace mieszczą się zupełnie gdzie indziej. Stąd to zamieszanie, lecz jest cień szansy, że w przyszłości sytuacja może się zmienić i wszystko będzie w tej samej lokalizacji. Póki co, każdy zatrudniony musiał przejść tę samą drogę przez mękę.

Razem z innymi osobami odbyłam szkolenie z nowego programu komputerowego, na którym niebawem będziemy pracować, po czym padnięta (pobudkę miałam około piątej rano) wróciłam do domu.

Wtorek obfitował w kolejne szkolenie (tym razem z obsługi klienta), ale i w pisanie pism różnej treści oraz czynności manualne polegające na segregowaniu, przyporządkowywaniu i wkładaniu odpowiednich numerków we właściwe kolorystycznie przywieszki. Zakończeniem pracy było podzielenie się na rejony i rozniesienie ulotek.

Środa upłynęła na ponownym spotkaniu z jaśnie wielmożnymi paniami kadrowymi, które - o dziwo - miały przygotowane umowy o pracę. Podpisałam co było trzeba i ze stosownym drukiem udałam się pod gabinet lekarski celem wypełnienia sterty papierów umożliwiających mi oddanie krwi i moczu (ten ostatni, w pojemniku, od rana dzierżyłam w dłoni) oraz zrobienie RTG płuc. Pani doktor wypisała jeszcze skierowanie do okulisty, więc pospiesznie przemieściłam się kilkanaście ulic dalej, by odbyć i tę wizytę.

Potem praca właściwa, czyli sprzątanie wielu korytarzy i całej masy pokoi, a także mocowanie dozowników z mydłem w toaletach. Generalnie wszystko to, czego tak naprawdę na co dzień robić nie będę.

W czwartek ustawiałam co się da tam, gdzie chyba (tego nie wiedział nikt) być powinno. Poza tym sprawdzałam stany faktyczne z zamówieniami, segregowałam artykuły biurowe oraz inne służące do wyposażenia pokoi, ustawiałam kwiaty i takie tam kolejne rzeczy totalnie niezwiązane z przyszłym zawodem.

Piątek był koszmarem. Chaos, bałagan (żeby nie użyć bardziej dosadnego słowa), nikt nic nie wie, ale trzeba zrobić. Kwiatowe dylematy, czyli jaki kolor gdzie, jaka osłonka i podobne bezsensowne działania. W międzyczasie szybkie szkolenie z obsługi kasy fiskalnej. Oprócz tego rozładowanie dwóch palet krzeseł, rozwożenie ich po piętrach i ustawianie tam, gdzie komuś wydawało się, że powinny się znaleźć. Montowanie własnymi rękoma (i bez potrzebnych narzędzi) wieszaków na ubrania, ale i sprawdzanie zawartości wszystkich pomieszczeń na wszystkich piętrach. Na deser błyskawiczne (i do powtórki prawdopodobnie w przyszłym tygodniu) szkolenie z obsługi terminala kart płatniczych.

Nasze służbowe górne części garderoby zamówione bez miary i na oko (jak znam życie większość nie będzie na nas pasować) nie dotarły, więc po świętach zakładamy własne. Nie mamy gdzie zostawić kurtek i toreb, nie mamy gdzie zjeść i nie mamy w czym ugotować wodę, ale mamy już pracować. Mam zmianowy grafik rozpisany do końca miesiąca, mam współtowarzyszkę niedoli, z którą spędzę razem tylko dwie środkowe godziny. Mam także imienny identyfikator ze stanowiskiem, którego bym się w życiu nie spodziewała.

Jeszcze przez jakiś czas będzie zapewne wesoło i chaotycznie, ale wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji, więc się nie przejmuję. Jestem przekonana, że kiedyś z rozrzewnieniem będę wspominać tamten wariacki tydzień spędzony jak w kołowrotku.

Gdyby nie Mąż, który od środy jest na urlopie, nie wiem jak podeszłabym do tematu przygotowania do świąt i pomocy mamie w zakupach. Dyrektor Wykonawczy w środę i w piątek był u rodziców. Kupił i przyniósł co było trzeba. Zabrał ciasto i schab, a zawiózł własnoręcznie zrobione śledzie i sałatkę, którą doprawiałam wczoraj po powrocie. Ogarniał listę zakupową i dom.

Głos Rozsądku wstawał ze mną co rano, przygotowywał mi śniadanie, parzył kawę i herbatę, którą w kubku termicznym wiozłam do pracy. Potem wysyłał SMS-y ze standardowym pytaniem: "żyjesz?" albo desperackim, bo wczorajszym: "mam przyjechać z jedzeniem czy wyjdziesz przed północą?"

Ze swojej strony dałam radę pójść na kolejne zajęcia z PJM, zrobić większe biedronkowe zakupy, wstawić, rozwiesić i schować kilka prań oraz nauczyć Pepe wskakiwania na przedramię po ziarenko słonecznika.


Poza tym czułam się jak przekłuty balonik, z którego uszło powietrze - niewyspana, głodna, spragniona, chora, osłabiona zażywanymi lekami i wyczerpana fizycznie oraz zestresowana psychicznie brakiem umowy i totalnym brakiem jakiejkolwiek organizacji. Nie miałam siły, by cokolwiek napisać na blogu, a jedyne o czym marzyłam po przyjściu do domu, to wypić ciepłą herbatę, zjeść obiad, zmyć makijaż i pójść spać.

Cieszę się ze świąt, bo oznaczają trzy dni wolnego. Po tak intensywnym i nieprzewidywalnym tygodniu w pełni na nie zasłużyłam i zamierzam wykorzystać ten czas na regenerację sił oraz ładowanie baterii na kolejny niepełny (bo czterodniowy) tydzień pracy.