Jak to dobrze, że są soboty. I że akurat w tę (i następną również) nie pracuję. Ale z przyzwyczajenia i tak obudziłam się o 5:20. Na szczęście jeszcze usnęłam.
Udało nam się wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Najpierw wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu, by potem kupić krople do oczu, kilka najpotrzebniejszych i będących na wykończeniu kosmetyków (bez chomikowania w składziku) oraz bawełnianą watę do uszczelnienia kuchennego okna.
Mąż (o dziwo!) prawie od razu po wejściu do sklepu znalazł dla siebie buty na zimę. Przymierzył, zrobił rundkę, zdjął, zapakował do pudełka i pomaszerował do kasy. Moja pełna zdziwienia i niedowierzania mina pewnie była w tamtej chwili bezcenna.
Kupiliśmy też bardzo fajną (i długą) grafitową kurtkę z kapturem dla mnie oraz dwie pary kolorowych rękawiczek w rozmiarze 8,5 - fioletowych i turkusowo-zielonych.
Na obiad była chińszczyzna - smażony makaron z kurczakiem (ja) i kurczak po tajsku (Dyrektor Wykonawczy).
Potem powrót do domu, pyszna kawa ze spienionym mlekiem i znowu do sklepu - tym razem po zapasy jedzeniowe.
Mimo tak zwanej prozy życia nie narzekam, bo oglądanie, przymierzanie, szukanie i wybieranie bardzo mnie odstresowały i pozwoliły się zresetować.
Dzień był piękny - słoneczny, choć solidnie wiało, więc dotychczasowy trencz zamieniłam na cieplejszą kurtkę.
A tak w październiku wyglądają moje kwitnące nieprzerwanie od maja pelargonie.