Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 8 kwietnia 2018

2491. Plany a życie

Od dawna na noc wyciszam dźwięki w telefonie, które włączam dopiero jak wstanę. Nie inaczej było w środę wieczorem. Tym bardziej, że w związku z moją przedłużoną do dwudziestej drugiej zmianą, kładliśmy się spać dopiero po dwudziestej trzeciej.

W czwartek Mąż wyszedł rano do pracy, a ja zamierzałam wykorzystać jego nieobecność na upranie ubrań i pościeli, którą chciałam wywiesić na balkon, bo pogoda miała być słoneczna.

Po siódmej obudziły mnie natarczywe dzwonki do drzwi. Ledwo przytomna przez wizjer zobaczyłam sąsiadkę, która natychmiast kazała mi zadzwonić do mamy, bo coś się dzieje z ojcem. Rodzicielka nie mogąc się do mnie dodzwonić, wybrała numer do Dyrektora Wykonawczego, a ten wiedząc, że śpię, zadzwonił do sąsiadki z prośbą, by mnie obudziła.

Ojciec o czwartej nad ranem jak zwykle wstawał do łazienki, po czym się położył. Jako że nie wstawał, a była już siódma, mama podeszła do jego łóżka i zobaczyła, że nie reaguje na nic, oczy ma otwarte i postawione w słup, a z kącika ust cieknie mu piana.

Przyjechało pogotowie i na sygnale zabrali tatę z podejrzeniem udaru na neurologię do szpitala. Zanim się zebrałam i dojechałam na miejsce, ojciec był już po tomografii i badaniach. Leżał na sali podłączony do aparatury, miał założoną sondę do żołądka i ubrany był w pieluchomajtki oraz szpitalną koszulę. Towarzyszyłam mu w drodze na badanie EEG, na które zabrały do pielęgniarki.

Szczęściem w nieszczęściu okazało się, że lekarzem prowadzącym jest pani, która u nas pracuje, więc mimo iż nie znałam jej osobiście, poszłam do gabinetu, przedstawiłam się i uzyskałam potrzebne informacje. Niedowład czterech kończyn, udar niedokrwienny, kroplówki, leki i oczekiwanie na to, co będzie dalej, bo przecież w każdej chwili jego schorowane serce może się zatrzymać.

Mama zapłakana, nie potrafiąca się odnaleźć w sytuacji, ojciec bez kontaktu i ja sama w tym wszystkim...

Zadzwoniłam do szefowej i powiedziałam co się stało. Usłyszałam, że jest jej bardzo przykro, ale nie ma możliwości, bym nie przyszła do pracy, bo nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. Przyznam, że się bardzo zawiodłam, ale co miałam robić?

Zadzwoniłam zatem do Męża, spytałam czy może się zwolnić i przyjechać mnie zastąpić, bo bałam się o mamę widząc w jakim jest stanie. Ojciec był pod kontrolą lekarską, więc w jego przypadku mogłam tylko być. Szef Dyrektora Wykonawczego bez problemu pozwolił mu jechać do szpitala.

Przyjechałam do pracy, ale siedziałam jak na szpilkach czekając na telefon od Głosu Rozsądku i od rodzicielki. Jeszcze tego samego dnia ojciec zaczął ruszać rękami, a potem nogami, więc kamień spadł nam wszystkim z serca.

W piątek tata zaczął mówić. Zdjęli mu sondę i częściowo odłączyli od aparatury monitorującej pracę serca. Wciąż jednak non stop mierzyli mu ciśnienie. Mama nakarmiła go obiadem, bo łyżką nie trafiał do ust, ale niżej. Nie bardzo chciał jeść, więc praktycznie wmuszała w niego każdy kęs.

Byłam w pokoju lekarskim i rozmawiałam z panią doktor, która tego dnia miała dyżur. Okazało się, że ze strony neurologicznej nic ojcu nie dolega i nazajutrz planowany jest do wypisu. Nie był to ani udar, ani atak padaczki.

Wyszłyśmy razem z sali kiedy tata spał - ja udałam się do pracy, a rodzicielka do domu, by zrobić sobie przerwę. Kiedy przyjechała później do ojca, okazało się, że nie ma go tam, gdzie leżał. Był na sali obok. 

Po naszym wyjściu dostał ponoć ataku szału i wyszedł przez barierki z łóżka. Poszedł na korytarz, był agresywny i przeklinał. Nie utrzymał równowagi i uderzył głową o ścianę - teraz ma ranę i strupy. Pielęgniarki wsadziły go do łóżka na drugiej sali, ale z niego też się wydostał, więc musiały go przywiązać.

Po całej tej akcji zrobili mu powtórne badanie tomografem.

Podczas popołudniowego pobytu mamy u niego dalej przeklinał, a środki uspokajające jakie dostał albo nie zadziałały, albo stało się to dopiero później, bo w nocy również spał ze skrępowanymi rękoma.

Rodzicielka poszła do dyżurującej lekarki, która nie za bardzo była zorientowana w temacie i zamiast pomóc, namotała tylko mamie w głowie.

W sobotę rano, razem z Mężem, pojechaliśmy do szpitala. Ojcu buzia się nie zamykała. Zjadł śniadanie, a nawet odnalazł zapomnianą przez mamę w piątek kanapkę, po której została jedynie zwinięta folia aluminiowa. Nie pamiętał, że ją zjadł. Nie pamiętał, że wpadł w szał. Nie wiedział jaki jest dzień tygodnia.

Odnaleźliśmy lekarza dyżurującego tego dnia i poszliśmy do niego z Dyrektorem Wykonawczym. Pan powiedział, że ojciec zostaje w szpitalu do poniedziałku, bo mają mu jeszcze zrobić badanie Dopplera tętnic szyjnych. Po przejrzeniu wyników orzekł, iż tata nie miał ani udaru, ani ataku padaczki, lecz epizod majaczenia, który może się powtarzać z racji na to, w jakim stanie jest jego serce.

Zostawiliśmy mamę na sali, a sami pojechaliśmy do mieszkania rodziców, żeby zrobić mamie zakupy, na które umawialiśmy się o wiele wcześniej. Wzięliśmy brudne ubrania do prania oraz siatkę z ubraniami dla ojca, w które miałby się przebrać w poniedziałek. Wróciliśmy do kawalerki, zostawiliśmy toboły i wsiedliśmy w autobus do galerii handlowej. Tam zjedliśmy obiad i kupiliśmy buty dla Męża.

Wróciliśmy do kawalerki, napiliśmy się kawy, wstawiłam pranie zabrane od rodziców i po jego rozwieszeniu znowu pojechaliśmy do szpitala, żeby zostawić ojcu torbę z ubraniami na poniedziałek. Mama poinformowała nas, że tata zjadł cały obiad i o mało nie wylizał talerza. Buzia znowu mu się nie zamykała.

We troje wyszliśmy wieczorem z sali. Mama udała się do domu, a my po spożywcze biedronkowe zakupy dla nas. W kawalerce byliśmy po dwudziestej. Padnięci jak muchy zjedliśmy tylko kolację i poszliśmy spać.

Przez ostatnie trzy dni nie miałam czasu, by cokolwiek napisać - ba - nawet nie odpalałam komputera. Szpital, praca, dom, mieszkanie rodziców - tak wyglądała moja stała trasa.

Dzisiaj jesteśmy w domu. Wyjdziemy jedynie do kościoła. Mama jest u ojca, który (tak, jak przypuszczałam) znalazł zostawioną przez nas torbę, zdjął sobie pieluchomajtki, założył spodenki, bluzkę i koszulę i tak czekał na przyjście rodzicielki. Dobrze, że nie uciekł ze szpitala, ale i to może się zdarzyć.

Miałam inne plany na każdy dzień. Mąż również. Nie było sobotniego obiadu u rodziców, na który tydzień temu zaprosiła nas mama. Nie było też wielu innych rzeczy, które sobie planowaliśmy. Życie nam wszystko zweryfikowało i pozmieniało to, co chcieliśmy zrobić.