Ojciec jest od wczoraj w domu. Został wypisany ze szpitala, a jeszcze wcześniej zrobiono mu ostatnie badania. Mąż siedział z mamą od samego rana aż do dwunastej. Bardzo im obojgu tam pomógł, za co jestem mu ogromnie wdzięczna.
Utrata przytomności u taty spowodowana była niedotlenieniem mózgu, co się ponoć zdarza u osób z ciężką niewydolnością serca. A że początkowe objawy były podobne do udaru, więc lekarze postawili właśnie na niego. Dopiero po tomografie i konsultacji kardiologicznej okazało się co tak naprawdę się stało.
Dostał receptę na dwa nowe leki - jeden na usprawnienie krążenia krwi w mózgu oraz drugi na uspokojenie i wyciszenie, gdyż napad agresji jaki miał w szpitalu, może się - niestety - powtórzyć.
Pamięć krótkotrwała u ojca szwankuje i to poważnie. Wielu bieżących i niedawnych zdarzeń nie pamięta - że była Wielkanoc, że listonosz przyniósł emeryturę, że zdjął z balkonu karmnik dla ptaków...
Jestem zmęczona całą sytuacją. Dyrektor Wykonawczy chyba jeszcze bardziej - chociaż nie chodzi o to, by się licytować. Od ponad dwóch miesięcy żyjemy życiem rodziców i to im podporządkowujemy swój czas. Nasze życie toczy się gdzieś w międzyczasie.
Nie mam już siły i ochoty. Czuję się jak przekłuty balonik. Potrzebuję pobyć sama ze sobą i z Mężem. Nie pamiętam kiedy byliśmy razem na spacerze, kiedy siedzieliśmy na ławce, kiedy mieliśmy weekend tylko dla siebie.
Wreszcie przyszła tak długo oczekiwana wiosna, a właściwie to prawie lato, bo w drugi dzień świąt padał śnieg i ludzie mieli na sobie zimowe kurtki i buty, a wczoraj większość ubrana była w letnie ciuchy.
W drodze z pracy do domu zauważyłam pąki, liście, a nawet kwiaty na drzewach. Przyroda wystrzeliła jak z procy. A o piątej piętnaście rano, zanim wstałam, Dyrektor Wykonawczy doradził mi wyjęcie zatyczek z uszu, bym mogła wysłuchać ptasich serenad dochodzących zza okna.
Dzisiaj minął dokładnie rok odkąd zaczęłam pracę, której nie przestałam lubić i za którą wciąż jestem wdzięczna.