W ubiegłym tygodniu Mąż był dwa razy u rodziców - po większe (i cięższe) zakupy oraz w siedzibie operatora telewizji kablowej, gdzie doradzał mamie w podpisaniu nowej umowy. Ja w tym czasie siedziałam z farbą na głowie u fryzjerki. W drodze do pracy zakupiłam wyczekane szczawiki trójdzielne i przechowałam je na parapecie okiennym aż do powrotu do domu.
W sobotę, po mojej pracy, pojechaliśmy z Dyrektorem Wykonawczym do lumpeksu, gdzie Głos Rozsądku kupił sobie nówkę sztukę kurtkę przeciwdeszczową - idealną na wyjazd nad morze. A potem wylądowaliśmy w galerii handlowej na niezdrowym (ale jakże pysznym jedzeniu) i genialnym cappuccino.
Wczoraj była niedziela, dzisiaj poniedziałek, jutro znowu "niedziela", pojutrze znowu "poniedziałek", potem znowu "niedziela", a po niej "poniedziałek" i wreszcie weekend. Tydzień w kratkę - co drugi dzień w pracy.
Dzisiaj, zamiast jechać gdzieś nad rzekę, czy do lasu, wszyscy przychodzili do lekarza - czterdzieści osób na zmianie w sezonie bynajmniej nie chorobowym to już lekka przesada. A ile telefonów odebrałam...
Zrobiłam rekonesans, poczytałam tu i ówdzie, zaznajomiłam się z tym, co ważne, a dzisiaj po pracy poszłam z Mężem kupić sobie okulary przeciwsłoneczne. Do tego samego optyka, u którego byłam z mamą. Co prawda przekroczyłam zaplanowany budżet o 30 złotych, ale dokonałam najlepszego wyboru z możliwych.
A po południu wybraliśmy się po spożywcze zakupy biedronkowe - jako że nasza lodówka świeciła prawie jedynie blaskiem żarówki. Na kolację był rozpływający się na języku ser pleśniowy z różowymi winogronami, a na deser kajmak własnej produkcji i lody śmietankowe. Plus po kieliszeczku czerwonego wina.