Czasem daję się jeszcze ponieść złym emocjom w sprawach tak naprawdę mało istotnych, aczkolwiek w danym momencie tak ważnych, że pozwalam im się wyprowadzić z równowagi osiągniętej niemałym trudem.
Dwie zmienniczki, które w chwili mojego pojawienia się w firmie ulatniają się ze swoich miejsc pracy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znikając z pola widzenia na prawie dwie godziny, zostawiając mnie samą na placu boju...
Dziewczyna siedząca na recepcji, która na dziesięć minut przed końcem mojej pracy przez telefon oznajmia, że przysyła do mnie pacjenta z kartą EKUZ doskonale zdając sobie sprawę z tego ile czasu zajmuje obsługa kogoś takiego...
Koleżanka pielęgniarka, która niejednokrotnie odwiedzała mnie zarówno w poprzednio wynajmowanym mieszkaniu, jak i w obecnej kawalerce, od prawie roku wymiguje się od zaproszenia mnie do siebie tłumacząc, że musi najpierw posprzątać...
Wróciłam wczoraj do domu z tamtymi świeżymi wspomnieniami, które wybiły mnie ze spokojnego rytmu normalnego życia. Byłam wkurzona, ale było mi też bardzo przykro, bo w kontaktach zawodowych nie uskuteczniam spychologii, za to staram się pomagać innym, a w relacjach koleżeńskich jestem szczera i tego samego oczekuję od drugiej strony.
Zawiedziona, rozczarowana, zraniona - tak właśnie się poczułam. Tkwiłam w tym stanie do dzisiejszego poranka.
A potem pojechaliśmy z Mężem do rodziców, zjedliśmy pyszne kotlety mielone z ziemniakami i mizerią, na deser dostaliśmy sernik oraz lody śmietankowe z wiśniami i całkiem zapomniałam o tym, co mnie trapiło od piątkowego wieczoru.
Bo to, co najważniejsze dzieje się poza pracą. Ona jest tylko częścią życia - może być ta, może być inna, może nie być żadna. Zaś prawdziwe życie to bliskie memu sercu osoby.