Wczoraj Mąż wstał o czwartej rano - tylko po to, by pojawić się na dworcu PKP przed godziną piątą, o której otwiera się pierwsza kasa. Nie dość, że niemiła pani (nie napiszę jak nazwał ją Dyrektor Wykonawczy, bo takie słowa usłyszeć z jego ust to rzadkość) nie umiała sprzedać mu biletów nad morze, to jeszcze dowiedział się, że wydziwia, gdyż śmie wybierać sobie miejsca i chce siedzieć obok własnej żony, a nie gdziekolwiek.
Na szczęście o godzinie szóstej otworzono drugą kasę i tam wreszcie udało mu się kupić bilety.
Przyjechał do domu, ja zjadłam śniadanie i niebawem wsiedliśmy w autobus i wyruszyliśmy do przychodni, gdzie Głos Rozsądku prawie półtorej godziny czekał na zrobienie ustalonej w styczniu gastroskopii. Nie dość, że był niewyspany, głodny i chciało mu się pić, to jeszcze ciśnienie podniosła mu bladym świtem kasjerka, a potem na dodatek jeszcze to opóźnienie.
Na szczęście w końcu doczekał się na pana doktora, który sprawnie przeprowadził badanie przy okazji usuwając mu trzymilimetrowego polipa z żołądka.
Jestem dumna i pełna podziwu dla Męża - zarówno jeśli chodzi o kupno biletów (nie wiem czy potrafiłabym być tak opanowana jak on), jak również w kwestii gastroskopii - sama nie byłam (i nadal nie jestem) na tyle odważna.