Jak się wpadnie w czarną dziurę, dość trudno jest się z niej potem wydostać na powierzchnię. Zwłaszcza że tak zwane okoliczności zewnętrzne wcale tego zadania nie ułatwiają, a wręcz przeciwnie.
Mama od czasu śmierci Taty żyje sobie w stworzonej przez siebie iluzji, do uwierzenia w którą próbuje na różne sposoby przekonać i mnie i Dyrektora Wykonawczego. Gloryfikuje swojego męża, stawiając go na piedestale jako wzór cnót wszelakich.
A przecież i ja i Głos Rozsądku dobrze wiemy jak było naprawdę. I nie chodzi o to, by źle mówić o zmarłym, ale o to, by nie fałszować rzeczywistego obrazu i nie zakłamywać faktów. Kilka miesięcy ciszy i cierpienia podczas choroby nie jest w stanie wymazać pięćdziesięciu lat życia w panicznym strachu.
Temat jest z gatunku ciężkiego kalibru, bo oboje ani nie chcemy, ani tym bardziej nie mamy prawa pozbawiać rodzicielkę złudzeń. Każdy może przeżywać żałobę na swój sposób - nawet jeśli innym ten sposób nie odpowiada.
Chodzi o to, że najpierw mama żyła chorobą ojca i narzekała jaka to ona jest umęczona, wykończona i pozbawiona sił. Teraz narzeka, że została sama i po co jej choinka, po co jej święta, po co jej jedzenie skoro ojca nie ma.
Nie widzi, nie dostrzega, nie docenia i nie jest wdzięczna za to, co ma. Choćby za ciszę i święty spokój, za obecność moją i Męża, za naszą pomoc i czas, jaki z nią spędzamy. Wszystko na nic, bo ojca nie ma. I tak w kółko.
Nie interesuje ją nasze życie, nasze sprawy, nasze zdrowie. Ona jest najważniejsza - jej samotność, jej kręgosłup, jej oko, jej głowa. Tylko o tym opowiada i tylko na tym się koncentruje.
A nam obojgu jest po prostu przykro. Szczególnie mnie. Bo ciężko mi ze świadomością, że moja mama nie ma w ogóle pojęcia o tym, co czuję i przez co przechodzę.
A prawda jest taka, że nie chce mi się do niej dzwonić, nie chce mi się z nią rozmawiać, nie chce mi się do niej chodzić i jak sobie pomyślę, że mamy spędzić u niej Wigilię, to mi się odechciewa.