Klasycznie - pobudka o piątej rano, by o siódmej stawić się na onkologii. Odhaczenie się na liście obecności, wizyta u chemioterapeuty, sprawdzenie wyników wczorajszych badań krwi, kwalifikacja do chemii, pokój zgód i upoważnień, zostawienie zlecenia na konsoli pielęgniarek, wkłucie do portu oraz kilka wlewów z worków i strzykawek. Czas tankowania niezmienny - od 8:30 do 11:30.
Szósta z dwunastu białych zaliczona, czyli możemy świętować połowinki.
Był ze mną Mąż, ale odwiedziły mnie również trzy onko siostry (dwie z małżonkami), a jedna z nich stwierdziła, że zawiezie mnie do domu. Chętnie skorzystałam, bo akurat potrzebowałam wykupić zastrzyki na pobudzenie pracy szpiku, które Dyrektor Wykonawczy robi mi w każdy weekend, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna, gdyż sama nigdy w życiu nie wbiłabym sobie igły, a w brzuch to już w ogóle.
Zastrzyki muszą być przechowywane w lodówce, więc trzeba je jak najszybciej dostarczyć do domu - dlatego wracam wtedy do kawalerki taksówką. Dopiero dziś pani w aptece zaproponowała mi zakup torby termoizolacyjnej wielorazowego użytku. Zaskoczeniem była też dla mnie kwota na fakturze - jest taniej niż było za pierwszym razem...
Jeszcze na onkologii poinformowałam onko siostrę, że zapraszam ją na kawę, bo mam w domu dwa ciasta i dobrze by było, żeby ktoś je zjadł, a sama nie dam rady, więc padło na nią, że mi pomoże. "I jak tu schudnąć?" - ciężko westchnęła z jednoczesnym szelmowskim uśmiechem na ustach.
Była kawa dla nas obu, zielona herbata dla mnie i ziółka na trawienie dla gościa. No i wspomniane już wyżej placki. Plus pogaduchy o ciuchach w pakiecie.
Byłam i nadal jestem senna po chemii, ale nie mam czasu się położyć - tradycyjnie pranie, dokładanie nowych dokumentów do onkologicznej teczki, telefony, rozmowy, zdjęcia, notka na blogu i tak mijają kolejne godziny.