Pojechałam rano z Mężem do dentysty, robiąc tym samym niespodziankę przemiłym rejestratorkom, które od samego początku bardzo mi kibicują w chorobie. Zawiozłam im zaszczepkę mięty, z której się ucieszyły. Potem przeszliśmy się razem z Dyrektorem Wykonawczym i rozstaliśmy - on udał się do pracy, a ja na onkologię.
Z doktorkiem anestezjologiem spotkałam się przypadkiem przy stoisku z kawą i tak naprawdę ucięliśmy sobie fajną pogawędkę. Jako że miałam bluzkę z dość łatwym dostępem lekarz od razu obejrzał miejsce implantacji portu oraz obu blizn i zalecił dokończenie antybiotyku. Plan jest taki - mam wziąć obie chemie przez port, a zaraz potem się go pozbędziemy.
Gdyby - nie daj Boże - coś złego zadziało się w międzyczasie, mam natychmiast przyjeżdżać na intensywną terapię. Według jego przypuszczeń doszło najprawdopodobniej do wynaczynienia przy wyjmowaniu igły z portu po piątkowej chemii. Na koniec powiedział mi, że nigdy w swojej karierze nie miał do czynienia z tak upierdliwym portem jak mój.
Już jakiś czas temu utworzyłam zakładkę Rak piersi. Jest w niej i kalendarium zdarzeń, z którego dość często korzystam, bo pamięć ulotna, a tu wszystko czarno na białym widać jak na dłoni.